Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Laodike
Gość
|
Wysłany: Wto 22:12, 21 Lut 2006 Temat postu: Monolog |
|
|
Już publikowałam ten tekst na innych forach pod innym pseudonimem. Zobaczymy, jak tutaj zostanie przyjęty
Ostrzegam! Tekst to tak zwany 'strumień świadomości' dlatego osoba nieprzygotowana może mieć problem z przeczytaniem początku! Pisany jest ciągle w czasie teraźniejszym z punktu widzenia pierwszego narratora. Dla własnego bezpieczeństwa przygotuj sie na niego!
__________________________________________
To ja, Peter. A to jest moje dzieło - gruzy i zgliszcza.*
Wśród nich błąka się Syriusz. Klęka, prawdopodobnie przy ciele Jima... Może Lilki. Harry'ego tu nie ma. Przed chwilą zabrał go Hagrid. Już niedługo zaroi się od aurorów. Muszę uciekać. Przy odrobinie szczęścia złapią tu Syriusza, a o mnie zapomną. Oby tak było.
Nie mogę zrozumieć tego, co się stało. Pan zabrał mnie ze sobą i kazał patrzeć. Bałem się jak jeszcze nigdy. Co by się ze mną stało, gdyby któreś z nich uciekło? Gdyby zaatakowali mnie? Dzięki Merlinowi, zginęli zgodnie z planem. Inaczej już bym nie żył.
A potem mały Harry. Dlaczego nie udało się go zabić? Co poszło nie tak? Nie wiem. Cokolwiek to było, przyniosło mi ulgę. Pan nie żyje, a ja jestem wolny i nie muszę mu już służyć. Został jeszcze tylko Syriusz. Całe szczęście, że Bellatrix przygotowała plan awaryjny. Trzeba było widzieć, jaką sprawiało jej to radość: śmiała się do rozpuku, wyobrażając sobie minę Łapy, gdy wszystko się uda. Nie udało się. Przynajmniej część planu legła w gruzach. Bo Pana już nie ma, a Harry Potter przeżył.
Nie zdążyłem go zabić, choć bardzo tego chciałem. Zbyt szybko pojawili się inni. Musiałem się ukryć. I teraz jestem tutaj. Sam i bezpieczny. No, prawie sam. Syriusz ciągle zawodzi przy trupie. Frajer. Przecież nie wróci mu życia. Teraz powinien uciekać i ratować własny tyłek.
Tak właściwie, to jestem wygrany. Pana nie ma. Nie ma Potterów. Wkrótce zabraknie też Syriusza, a Remusem nie muszę się przejmować. On nic by mi nie zrobił.
Łapa podnosi się gwałtownie i wydaje z siebie zwierzęcy skowyt. Trzyma się za głowę, miotając po ruinach. Mimo, że stoję daleko, niemal widzę jego łzy. Takie same jak wtedy, gdy dowiedział się, że Regulus nie żyje. Nie wiedział tylko, że to ja go zabiłem. To miał być dowód mojej lojalności wobec Pana. To nie prawda, że Syriusz nie kochał swojego brata. Oni się tylko nie rozumieli. Ja o tym wiedziałem, ale czy ktokolwiek inny miał tego świadomość? Nie mam pojęcia.
Ból Syriusza jest wręcz wyczuwalny w powietrzu. Jestem pewien, że stoi gdzieś na granicy obłędu. Biedny, biedny Łapa.
Na wszelki wypadek przybieram postać szczura. Jeszcze Black zacznie węszyć - i co wtedy? On dalej biega zrozpaczony, jakby miał nadzieję, że to tylko zły sen. Ale tak nie jest. To rzeczywistość, Syriuszku. I nic tego nie zmieni.
Łapa zatrzymuje się zupełnie nagle i rozgląda dookoła. Nie wiem czemu, choć zaczynam podejrzewać... Miałem rację zmieniając się w szczura. Kundel węszy, jeszcze jako człowiek. Krótka chwila i... tak, to już Łapa. Dalej szuka jakiegokolwiek tropu. Dosłownie cwałem rzuca się do przodu i biegnie prosto na mnie. O wieki Merlinie! Żeby mnie nie znalazł! Nie chcę umierać! Przecież on mnie zabije! Muszę uciekać! Uciekać! Panika rozrywa całe moje ciało i każe biec mi jak najdalej od zagrożenia. Strach jest niemal namacalny. W brew wszelkiej logice chowam się w gruzach domu. Tam jest ciepło i wilgotno. Gdzieś w pobliżu kapie woda. Wycie Syriusza oddala się coraz bardziej, a ja oddycham z ulgą. A więc uciekłem. Jestem bezpieczny. Udało mi się zmylić tego frajera. Wzdycham i powoli rozglądam się dookoła.
Martwa twarz Lilki i jej puste, patrzące na mnie oczy. Piszczę z przerażenia i natychmiast uciekam. Mam wrażenie, że ona mnie śledzi. Dwie
zielone studnie, martwe i pełne oskarżenia. O Boże...
Zdradziłeś nas ona za mną woła. Biegnę na oślep, ciągle przed siebie. Mijam zwalone ściany i sufity, zgliszcza ich domu. Bogowie, kiedy on stał się tak ogromny? Skąd tu tyle tuneli? Jak stąd uciec? Pomocy!
Wpadam na coś, lecz nie bacząc na nic biegnę dalej. Zatrzymuję się chwilę później, kiedy orientuję się, że to Jim. Patrzy na mnie. Prosto na mnie. Już wiem, co kapało. Krew z rozciętej tętnicy, spadająca na kawałek lustra. A ja stoję na jego twarzy. Dosłownie spadam z niego przerażony jak nigdy wcześniej i wyrywam dalej. Byle uciec. To koszmar!
Zdrajca! krzyczy za mną Jim a ja wręcz czuję, jak on wstaje i rusza w moją stronę. Za nim idzie Lilka. Muszę uciec! Jak najszybciej!
Jak najdalej!
Uciec!!
POMOCY!
O Panie! Dlaczego cię nie ma przy twoim wiernym słudze!? Dałem ci Potterów! Miałem być bezpieczny! O Panie, ratuj! Oni za mną idą! Ratuj! Panie...
Wybiegam z ruin i lecę dalej, przed siebie. Nie mam odwagi, by się zatrzymać i odpocząć. Zginę, jeżeli mnie dopadną. Nie chcę umierać! Nie teraz, kiedy jestem wolny!
Nie wiem, ile trwa ten szaleńczy galop. Godziny? Minuty? Wiem tylko, że już nie mam siły na więcej. Każdy kolejny ruch to katorga. Ale nie mogę się zatrzymać. Muszę biec, byle szybciej, byle dalej! Jak najdalej! Ciągle słyszę ich za sobą. W końcu nie jestem w stanie wykonać już jednego kroku. Padam bez czucia na ziemię i, w ostatnim odruchu, przybieram postać człowieka.
Zapadam w twardy, ale niespokojny sen, pełen pustych oczu, zgliszczy i kroków.
Budzę się, gdy słońce jest wysoko na niebie. Leżę w jakimś lasku, skulony pod drzewem. Nie wiem, ile spałem. Wszystko mnie boli. W pierwszej chwili nie wiem, gdzie jestem i co tu robię. Jednak wspomnienia wczorajszego dnia zaraz wracają do mnie falą. Potterowie nie żyją. Pan też. Uciekałem przed Jimem i Lilką. Szybko rozglądam się dookoła; ale nie, jestem bezpieczny.
Nikogo tu nie ma. Poprzez bezlistne drzewa widzę przedmieścia. Nie wiem, jakiego miasta, ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie?
Jestem bezpieczny.
Zrywa się zimny wiatr.
Peter szepcą gałęzie głosem Lilki, a ja podrywam się z ziemi przerażony.
Glizdogonie szeleszczą opadłe liście pod moimi stopami. Rozglądam się dookoła. Mam wrażenie, że coś mnie obserwuje. Zewsząd słyszę te głosy, słowa.
Merlinie, co się dzieje?!
Ponownie rzucam się do ucieczki. Człowiekowi jest znacznie trudniej biec po śliskim, mokrym podłożu, ale teraz nie jest to takie ważne. Lecę przed siebie jak szaleniec, ścigany przez szeleszczące oskarżenia. Potykam się o jakiś korzeń i padam na wznak. Dalej czołgam się, byle szybciej. Wstaję i nawet nie rozglądając się dookoła wypadam z lasu. Stoję na ulicy jakiegoś mugolskiego miasta. To musi być Bright Pengelton. Tylko ono sąsiaduje z Doliną Godryka. Biegnę dalej i wpadam na jakąś grupkę. Znowu upadam i z przerażeniem patrzę na tych ludzi. W każdym z nich widzę Jima i Likę. Wszyscy mają martwe, zielone oczy. Z wrzaskiem przeczołguję się jak najdalej od nich. Wstaję i ubiekam dalej, ścigany przez ich krzyki. Wszystkie zlewają się w jedno słowo.
ZDRAJCA!
Wybiegam z miasteczka, z powrotem do lasu. Siadam pod drzewem i rozglądam się dookoła ze spojrzeniem pełnym rezygnacji. Wiatr zamiera, jakby na coś czekał. Cisza,
która zapada jest nie do zniesienia i wiem, że muszę jakoś ją przerwać. Muszę coś zrobić. Tylko co?
Czego oni ode mnie chcą?!
Jestem pewien, że coś - ktoś? - mnie obserwuje, gdzieś z boku, z tyłu, zza drzew. Wszystko, cały las, cały świat wstrzymuje oddech.
- Boję się - szepcę, nie wiadomo do kogo. Moim ciałem wstrząsa dreszcz. W końcu zaczął się listopad. Moje słowa przebrzmiewają i znowu zapada ta wyczekująca cisza.
- Pomocy! - jęczę, jakby ktokolwiek mógł mnie usłyszeć. Strach na chwilę milknie we mnie i z całą jasnością widzę tę sytuację. Czekam na odpowiedź i znowu jej nie otrzymuję.
Oni oczekujš ode mnie czegoś więcej. Mam oszaleć ze strachu, zamarznąć tu i nie dokonać reszty planu. Oni tego chcą. Gdy sobie to uświadamiam, zanoszę się histerycznym śmiechem. Natychmiast jednak milknę, mam bowiem wrażenie, że krąg wokół mnie zacieśnił się. Strach wraca do mnie, jest on jednak trochę innego rodzaju.
- Przepraszam - mówię wreszcie. Tylko na tyle mnie stać. Nie wiem, czy mi uwierzą. Nie dbam o to. Muszę stąd uciec, jak najdalej. Jak najszybciej.
Mam wrażenie, że w najwyższych gałęziach zaszeleścił wiatr. Rozglądam się dookoła, niczym szczur, którym w końcu jestem.
- Wybaczcie! - Może wreszcie wyrwę się z tego piekła? Tylko cisza i nic więcej. Rozpaczliwie szukam ucieczki w czymkolwiek. Ktoś mnie obserwuje. Zewsząd. Jest wszędzie, ale nigdzie go nie widzę.
Wiatr zrywa się nagle, głośny i porywisty targa moje włosy i nieomal wywraca.
My nie wybaczymy! wręcz widzę, jak James wypowiada te słowa. Jak błyszczą mu oczy i zaciskają się szczęki. Widziałem go kiedyś takiego.
Kulę się mając nadzieję, że to w jakiś sposób mi pomoże. Na wiele minut zapada cisza, a ja nie śmiem wykonać jednego ruchu. Drętwieją mi wszystkie mięśnie i czuję ból w zgiętym karku, ale nie zmieniam pozycji. Nie mam odwagi głębiej odetchnąć.
Tak... To, co usłyszałem to na pewno był wiatr. A z nim słowa.
Dłonie szepczący głos znowu brzmi jak Jim. Rozszerzam oczy w zdumieniu i przerażeniu, po czym powoli spoglądam na swoje dłonie. Są całe czerwone od zaschniętej już krwi.
To krew Rogacza. Mam wrażenie, jakbym zapadał się w otchłań tak głęboką, że aż bezdenną, całą wypełnioną tą krwią. Tego jest dla mnie już stanowczo za dużo. Wszędzie dokoła słyszę kroki. Lekkie i delikatne Lilki, i zdecydowany Jamesa. Idą do mnie. Widzę martwe oczy obserwujące mnie zewsząd. Wydaje mi się, że umieram, ale jakaś część mojej świadomości podpowiada mi, że do śmierci jeszcze daleka droga. Przede mną pojawiają się czerwone oczy Pana i jego chory śmiech rozrywa moje uszy od środka.
Oni nie żyją. Wszyscy. Lilka, Jim, Pan, Regulus i wielu innych. Są tu wszyscy, tu we mnie. Już znikli. Pozostała tylko Lilka. Pochyla się nade mną i w brew wszelkiej dopuszczalnej logice, całuje w czoło. Zaraz potem odbiega i wtapia się w liście i drzewa.
Zaczyna padać śnieg, a ja budzę się z tego koszmaru.
Zanoszę się głośnym śmiechem. Nie zauważam, że po twarzy płyną mi łzy.
Powoli wstaję i, jak w transie, wychodzę spomiędzy drzew. W głowie telepie mi się tylko jedna obłąkańcza myśl: muszę znaleźć Łapę. Trzeba wypełnić plan Pana i Bellatrix. Przynajmniej tyle mogę zrobić. Słyszę za sobą szelest wiatru, słowa i kroki.
Peter! Dłonie!
Wiem, że już nigdy nie będę miał spokoju.
To ja, Peter.
A to jest moje dzieło - gruzy i zgliszcza.
A to są znamiona mnie, tchórza.
A to jest moja głowa, pełna szaleństwa... *
__________________
*Parafraza do wiersza Wisławy Szybmorskiej "Monolog dla Kasandry"
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Lady Mae
Pufek
Dołączył: 29 Sty 2006
Posty: 24
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Gdzie diabeł mówi dobranoc...
|
Wysłany: Wto 23:08, 21 Lut 2006 Temat postu: |
|
|
O... Czytałam z zaparatym tchem. Idealne. Genialne. Wspaniale opisujesz uczucia, myśli i chory umysł Glizdogona. Szepczący wiatr i głos sumienia w głowie Petera nadają temu opowiadaniu jakiś taki tajemniczy, cudowny, magiczny i zarazem przerażający i smutny nastrój. Wzruszyłam się bardzo kiedy, doszłam do fragmentu gdzie pojawił się Syriusz.
Błędów nie było, nie licząc jednego dziwnego przesniesiania zdania.
Tylko pogratulować. Wspaniałe.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Midnight
Wolny strzelec
Dołączył: 24 Sty 2006
Posty: 576
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: z Ankh-Morpork
|
Wysłany: Wto 23:15, 21 Lut 2006 Temat postu: |
|
|
Ładne. Mogę nawet powiedzieć, że bardzo ładne, w moich ustach to naprawdę komplement. Czy bardziej w mojej... klawiaturze? Dobra, nieważne. Ślicznie opisujesz uczucia i ślicznie przedstawiłaś Glizdogona, w taki ludzki sposób, ale mimo wszystko jako tchórza bez serca i egoistę. Proszę więcej takich dzieł.
Ale znalazłam jeden błąd, to znaczy wydaje mi się, że błąd, jeśki nie to mnie popraw. Otóż:
Cytat: | Krew z rozciętej tętnicy, spadająca na kawałek lustra. |
O ile mnie pamięć nie myli to Lily i James zostali załatwieni Avadą, więc skąd tam krew i rozcięta tętnica?
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Laodike
Gość
|
Wysłany: Śro 18:37, 22 Lut 2006 Temat postu: |
|
|
Dziękuję bardzo za komentarze i już spieszę z odpowiedzią!
Wiemy na pewno, że od Avady zginęła Lily. Nie mamy natomiast żadnej informacji (poza tym, że zostało to potraktowane jako pewnik od IV tomu) na temat tego, w jaki sposób zginął James. Na to, że rozegrała się tam nielada walka wskazują słowa Hagrida z I tomu a'propos 'rozwalonego domu i porozrzucanych ciał Potterów'. Nie możemy więc z zupełną pewnością stwierdzić, w jaki sposób zginął James.
A po opisach działania Avady Kedavry w wykonaniu Lorda (tom IV) skłaniam się do stwierdzenia, że Jim zginął od czegoś innego.
Stąd właśnie ta krew
|
|
Powrót do góry |
|
|
Midnight
Wolny strzelec
Dołączył: 24 Sty 2006
Posty: 576
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: z Ankh-Morpork
|
Wysłany: Śro 19:22, 22 Lut 2006 Temat postu: |
|
|
Cóż, może i tak. Może to ja jestem ograniczona i nie dostrzegam innych możliwości. Jednakże:
Rozmyślania Harry'ego na lekcji obrony z Moodym:
A więc w taki sposób zginęli jego rodzice... tak jak ten pająk. Czy i na nich to złowrogie, śmiertelne zaklęcie nie pozostawiło żadnego śladu? Czy po prostu zobaczyli zielony błysk i usłyszeli świst godzącej w nich śmierci, zanim życie uleciało z ich ciał?
Co prawda wczytałam się dokładnie i nie mam pojęcia, skąd Harry wiedział, że jego rodzice umarli od Avady. Niemnije tak jest napisane w książce. Skąd rozwalony dom? Cóż, James był potężnym czarodziejem i prawdopodobnie bronił się przed śmiercią. Pewnie rozwalili dom zaklęciami. Przynajmniej tak ja to odebrałam.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Laodike
Gość
|
Wysłany: Śro 20:06, 22 Lut 2006 Temat postu: |
|
|
No właśnie na tym się opieram. Bronił się przed śmiercią i dom legł w gruzach. Harry'emu nikt nigdy nie powiedział, od czego zginlei jego rodzice. Możliwe nawet, że tylko on został ugodzony Avadą (w co wątpię).
W książce jest napisane tylko tyle, że Harry był tego pewien. Nikt nie wspominał nic na temat sposobu ich śmierci. Zawsze wymieniano tylko sprawcę
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Możesz pisać nowe tematy Możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|