Louis
Gość
|
Wysłany: Pon 23:16, 26 Cze 2006 Temat postu: Uczniów piesze wycieczki, czyli Hogwart po północy. |
|
|
Fick ten powstał na potrzeby pojedynku z Kejtovą.
warunki:
tytuł:"ucznów peisze wycieczki, czyli Hogwart po północy"
długość: dowolna
warunki dodatkowe:musi pojawic się zdanie "ale z tej Klotyldy pałą jest!", pampers i moherowy beret.
betowała moja najkochańsza AtA:Di jeszcze cudowneijsza Mid:D
– Bu... Mmhp... chlip...
– Marto, nie płacz – powiedziała bez większego przekonania Hermiona.
– Ale... ż–życie jest bez sensu!
– Marto… ty nie żyjesz. – Ronald Weasley jak zawsze wykazał się swoim niebywałym taktem i olbrzymimi pokładami empatii.
– JA CI POKAŻĘ! TY TĘPY, IRYTUJĄCY, RUDY DEFICYCIE INTELEKTUALNY, TY POMIOCIE SZATANA, TY MOHEROWY BERECIE! No – skończyła z wyraźną dumą Jęcząca Marta. Zaraz jednak przypomniała sobie, że ma przecież być zrozpaczona i zalała się rzewnymi łzami.
– Bu....
– Marto, miałaś nam coś powiedzieć – przypomniał dyskretnie Harry.
– A no tak, faktycznie. To wydarzyło się pięćdziesiąt lat temu – podjęła opowieść. – Stałam na Dworcu King’s Cross i czekałam na pociąg. To miał być mój pierwszy rok w Hogwarcie. Nagle zobaczyłam Jego – mojego Boga, moje Guru, mojego Mentora, mojego Ojca...
– Założyciela? – zasugerowała Skarbnica Wiedzy Wszelakiej, czyli Hermiona Granger.
– NIE! Ojca duchowego! Na pampersa Morgany, nie przerywaj mi! A teraz powróćmy do naszej historii. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Wiedziałam, że tylko z nim mogę być szczęśliwa. O tak – to był mój ideał. Marzyłam o małym domku gdzieś w Glasgow, gromadce uroczych urwisów i kreacji od Diora…
Przez całą drogę do Hogwartu siedziałam jak na szpilkach marząc, by go poznać. W myślach nazwałam go Ricardo. W pewnym momencie zauważyłam, że idzie w stronę mojego przedziału. Przygryzłam wargi, by były czerwieńsze, uszczypnęłam się w policzki, by mieć urocze rumieńce, przygładziłam włosy i wyprostowałam się w celu ukazania moich atutów. Niestety – okazało się, że Ric szedł tylko do toalety...
W końcu dojechaliśmy na miejsce, odbyła się Ceremonia Przydziału, wysłuchaliśmy arcynudnej przemowy Dippeta i nareszcie mogliśmy udać się do łóżek. Tam przez całą noc marzyłam, że On leży obok mnie, delikatnie pieści moje ciało, czuję na sobie Jego ręce i...
– Oszczędź nam szczegółów! – poprosił Potter.
– Znów mi przerywacie! No, ale rzeczywiście – nie wdawajmy się w szczegóły, tylko przejdźmy do konkretów. No więc, leżąc tak i myśląc o mym Ricardzie, stwierdziłam, że powinnam się przejść po zamku i przemyśleć tę sprawę. Sama nie zauważyłam, jak znalazłam się przy łazience na drugim piętrze. Musiałam instynktownie wyczuć tam obecność mego lubego, bowiem On tam był. Uśmiechnęłam się do niego nieśmiało, On odwzajemnił uśmiech, który co prawda wyglądał jak grymas przerażenia, ale mniejsza o to. Podeszłam do niego i w przypływie śmiałości złapałam go za...
– Marto! – wykrzyknęła zgorszona Hermiona.
– Za rękaw. Widać był nieśmiały, bo jak tylko to zrobiłam od razu uciekł. Następnego dnia wymknęłam się z dormitorium i wiedziona przeczuciem poszłam znów do tej łazienki. Porozmawiałam z nim przez chwilę – powiedział, że ma na imię Tom, jest Ślizgonem i kocha kalafiorową. Szczęśliwa z faktu, że się do mnie odezwał, opowiedziałam mu o swoim życiu, o złamanym paznokciu, o króliczku, który uciekł z domu, gdy ubrałam go w różowy kubraczek, a nawet o mojej starszej siostrze – Klotyldzie. Mówiąc o niej zaczęłam płakać, bowiem ta wariatka zawsze mnie obrażała. Wtedy Tom powiedział jedno zdanie, którego nigdy nie zapomnę: „ale z tej Klotyldy pała jest!”. Nie trzeba było więcej słów. Przypieczętowaliśmy nasz nieco dziwny związek tym, że wysmarkałam się w Jego chusteczkę...
Przeszliśmy się chwilkę po zamku, rozmawiając o quidditchu. Potem On odprowadził mnie do dormitorium, a na pożegnanie nawet uścisnął moją dłoń! Ma radość nie miała granic! Od tamtej chwili codziennie o północy wkładałam moje różowe paputki i odbywałam wyprawę do Pana Mego Serca. Wałęsaliśmy się wspólnie po szkole, póki nie wzeszło słońce. To były najszczęśliwsze chwile mojego życia.
Niestety wszystko, co dobre, szybko się kończy i pewnego dnia złapał mnie Slughorn. Odjął mi z pięćdziesiąt punktów i kazał wypatroszyć z trzy tuziny okoni zielonopłetwych... Do dzisiaj jest mi niedobrze na widok tych ryb. Gdy zdarzy mi się spłynąć wraz z zawartością toalety do jeziora i je widzę – dostaję mdłości.
– Marto, ale przecież ty... – przerwał Ron, chcąc uświadomić dziewczynie, że jako ektoplazma nie może zwymiotować. Na szczęście Hermiona kopnęła go ostrzegawczo w goleń. Tymczasem Marta podjęła opowieść:
– Po szlabanie poszłam do naszej łazienki, w której przeżyliśmy tyle pięknych chwil, ale Jego tam nie było. Poczułam się zdradzona i oszukana. Wiedziałam, że to może oznaczać tylko jedno – zerwał ze mną, koniec z naszą miłością, z naszymi wycieczkami krajo... eee... szkołoznawczymi. Życie nie ma sensu – pomyślałam, gdy już znalazłam się w łóżku.
Kiedy kilka dni później płakałam w łazience, tej łazience, usłyszałam czyjś głos. Pomyślałam, że to On przybył, by ofiarować mi bukiet kwiatów, przeprosić i połączyć się ze mną w pocałunku prawdziwej miłości, lecz gdy tylko otworzyłam drzwi… umarłam. Ale to nie koniec historii…
– Nie? – spytał Ron, próbując ukryć rozczarowanie, co niezbyt mu się udało.
– Oczywiście, że nie! Myślisz, że dałabym mu spokój? Nie... Widzisz, Tom codziennie spotykał się z tymi jego Śmieciożercami….
– Śmierciożercami – poprawiła ją cicho panna Granger.
– Mniejsza o to. No więc gdy tak wałęsał się z nimi po korytarzach, ja go zawsze – hyc – łapałam znienacka za tyłek i uciekałam. Podczas posiłków wylewałam jego sok. Raz podrzuciłam mu pampersa do łóżka. Biedaczek – miał ze mną przerąbane. Nie mógł spać, bo zawsze, jak tylko pogrążył się śnie, ja chowałam mu książki. Paliłam jego szaty, wieszałam jego bieliznę na fotele w pokoju wspólnym... W końcu wpadł na pomysł, by nie zasypiać. O tak – siadał w fotelu przed kominkiem i czytał książki. Po kilku tygodniach obwódki jego oczu stały się czerwone. Chwilami było mi go szkoda, ale gdy tylko przypomniałam sobie, jaka krzywdę mi wyrządził – momentalnie traciłam skrupuły. Z każdym miesiącem Tom coraz bardziej marniał w oczach. Schudł, zbladł, nawet jego tęczówki powoli zmieniały kolor. Nabrały barwy surowego befsztyku. Jego rysy wyostrzyły się, przez co stał się szkaradny. Ale wiecie, co jest w tym wszystkim najzabawniejsze?
– Nie, nie wiemy. Marto, ale ja nadal nie rozumiem, jaki to ma związek z muchami siatkoskrzydłymi.
– Z jakimi muchami?
– Miałaś nam powiedzieć, ile minut warzy się muchy siatkoskrzydłe, a nie o swoim romansie z Sama–Wiesz–Kim.
– Och. Hm. Tego... Chyba trochę zboczyłam z tematu...
|
|