Autor Wiadomość
katarina..
PostWysłany: Pią 11:47, 12 Maj 2006    Temat postu:

witam.. Smile

wlasnie po raz pierwszy lamie moja naczelna zasade nie komentowania ff.. Smile ale ten mnie tak uzekl sama nie wiem czym.. ze postanowilam to powiedziec.. Very Happy i przy okazji zapytac autorke kied beda nastepne czesci.. ja osobiscie czekam z niecierpliwoscia... Smile

z tego co zaobserwowalam na licznych forach z ff teraz powinnam przejsc do opisu co dokladnie mi sie podoba.. co nie.. i wyrazic moja opinie o stylu i wytknac wszystkie bledy ble ble ble.. itd. ale nie wydaje mi sie zebym miala kompetencje odpowiednie do krytykowania czyjegos stylu wypowiedzi... z tego co wiem polonistyki nie skonczylam wiec fachowcem nie jestem.. i nie bede w tej dziedzinie.. wiec takie teksty o stylu autora uwazam za infantylne no chyba ze ktos ma do tego naprawde odpowiednie kwalifikacje.. Very Happy a lietrowke jelsi sa to sie nie czepiam bo sama robie ich mase.. ale to jest nomalne przy pracy na kompie.. no to tyle chcialam powiedziec... czekam na kolejne rozdzialy.. Smile
pozdrawiam... Wink
Tuśka
PostWysłany: Czw 18:50, 04 Maj 2006    Temat postu: Rozdziała 10

10. Świąteczne niespodzianki

Podróż przemijała w milczeniu. Na korytarzu co jakiś czas słychać było odgłosy kroków, ale gdyby nie stukot pociągu, cisza byłaby wręcz nieznośna.
Niebo poszarzało, kiedy zaczęli przemykać pośród domów, co było nieomylnym znakiem, że Londyn jest już blisko.
- Co cię skłoniło do zmiany decyzji? - Draco wreszcie zdecydował się przerwać tę swoistą zmowę milczenia.
Lynette popatrzyła na niego badawczo, po czym oparła stopy o siedzenie na przeciw, tuż obok Malfoya.
- Wiesz, chyba nie powinniśmy o tym rozmawiać. Ty i tak byś nie zrozumiał. - Odpowiedziała zjadliwym tonem.
- Nie wiem czy zauważyłaś, ale gramy w tej samej drużynie...
- Ale to nie jest quidditch i nie trzeba...
- Jeju, zapytałem tylko, dlaczego zmieniłaś zdanie! Czy to tak wiele?
No i znowu zaczynają się kłócić, normalne, nigdy nie potrafili rozmawiać ze sobą jak normalni ludzie, nie podnosząc na siebie głosu.
- Nagle zrobiłeś się taki... taki... jakby to powiedzieć... miły? - przechyliła niewinnie głowę w prawo.
- Nie, no... Wredny, źle. Staram się być znośny, jeszcze gorzej! Powiedz mi – nachylił się do niej – kto tu się teraz zachowuje jak nadęty bufon?
Lyn zrobiła minę pod tytułem „ale ja się teraz czuję be” i przykładając mu dłoń do czoła, pchnęła go, żeby z powrotem usiadł prosto.
- A więc, jakbyś chciał wiedzieć...
- No, chcę wiedzieć. - Wzruszył ramionami z przebiegłym uśmieszkiem na twarzy.
- A w łeb chcesz? - skrzyżowała ręce na piersiach, mierząc blondyna krytycznym spojrzeniem.
Miała nadzieję, że Draco nie zauważył wypieków na jej twarzy, a czuła, że jest cała czerwona, dlatego błogosławiła półcień panujący w przedziale. Przy okazji było jej niemiłosiernie gorąco.
- Powiedzmy, że to wątpliwa przyjemność, więc pozwól, że zrezygnuję z twojej propozycji. - Znowu ten sarkazm.
- Miałam swoje powody, żeby się rozmyślić i jechać z tobą. A zaznaczam, że podróżowanie w twoim towarzystwie, to równie wątpliwa przyjemność, jak dla ciebie przywalenie w łeb.
Draco mimo jej kąśliwej uwagi nadal uśmiechał się kpiąco. - Co ty nie powiesz?
- W każdym razie, moje powody są czysto zrozumiałe. Za to twoje... Za cholerę nie mogę zrozumieć, dlaczego ty się do tego mieszasz? - zaatakowała go z kpiną wpisaną w spojrzenie. - Wiesz co to oznacza? Przyczynisz się do tego, że Dumbledore będzie bliżej rozwiązania całego problemu... - zaczęła wyliczać na palcach. - Pomożesz Potter'owi. Odwrócisz się od swojej rodziny...
- Może byś przestała zgrywać ważniaka? - Draco chwycił jej dłoń, żeby przerwać wyliczanie, które go strasznie zdenerwowało.
- Może. Ale wiesz, że to co mówię jest prawdą. Nie zmienisz tego.
- Wystarczy, że ja wiem dlaczego to robię. - Zacisnął swoją dłoń na jej dłoni. - Ty i tak byś nic z tego nie zrozumiała.
- A skąd wiesz? - Czy jej się wydawało, czy przedział zrobił się nagle bardzo ciasny.
- Bo ktoś tak rozpieszczony nie może mieć o tym pojęcia. - Twarz Dracona był bardo poważna, a oczy na które opadły mu włosy starannie kryły wewnętrzne uczucia.
- Odezwał się chodzący ideał... - Lyn czuła, że głos odmawia jej posłuszeństwa. Chłopak nadal trzymał jej ciepłą dłoń, w swej zimnej ręce. Niebezpiecznie się do siebie zbliżyli...
Draco dokładnie zdawał sobie sprawę z tego, co zamierza właśnie zrobić.
Jednak ich usta ledwo zdążyły się musnąć, kiedy w korytarzu zabrzmiał hałas, rozbijając w drobny mak tę ciężką, nabrzmiałą emocjami atmosferę.
Lynette wstała gwałtownie uwalniając dłoń z uścisku blondyna.
- Chyba jesteśmy już w Londynie. Lepiej wynieśmy nasze bagaże na korytarz.
Po tych słowach wyjęła ze schowka swoją walizkę i nie oglądając się na swojego towarzysza wyszła z przedziału.
Blondyn spojrzał za nią, niedbałym ruchem odgarniając włosy z oczu. - Jasne. - To jedyne na co go było stać w tej chwili, prócz sarkastycznego uśmiechu.
Po kilku chwilach pociąg zatrzymał się na peronie dziewięć i trzy czwarte. Wysiedli wraz z garstką innych uczniów, którzy zdecydowali się wracać na święta do domu tak niebezpiecznym środkiem lokomocji.
Dziewczyna prawie natychmiast skierowała się w stronę przejścia ze świata czarodziejów na zwykły mugolski peron.
Stacja King's Cross jak zwykle tętniła życiem. Kolorowe tłumy płynęły w obie strony pozostawiając niewiele przestrzeni dla tych, którzy tkwili w bezruchu.
- I co teraz? - zapytała Dracona, kiedy wyczuła, że stanął tuż za nią. Nie spojrzała na niego, bała się, że będzie w stanie wyczytać zbyt wiele z jej twarzy.
- Chyba tam. - Dostrzegła jego rękę, która wskazywała na elegancki, czarny samochód, który raczej nie przypominał tych podstawianych przez ministerstwo.
- Jesteś pewny? - tym razem obejrzała się na niego.
Draco kiwnął głową. Poszli więc w tamtą stronę. Kiedy byli już dostatecznie blisko, z auta wyszedł kierowca, który okazał się być czarodziejem o fizjonomii goryla. Miał szerokie bary, długie ramiona, był niesamowicie owłosiony i rozczochrany, a na domiar spotęgowania pierwszego wrażenia pachniało od niego bananami.
„Mamo... chcą żeby małpa wiozła nas przez cały Londyn!” Lyn była lekko wystraszona, nie wydało jej się to normalne, żeby ktoś taki mógł być kierowcą.
Kiedy zatrzymali się, czarodziej skinął głową.
- Witam. Nazywam się Arnold Sheridan i zostałem wysłany przez twojego ojca – tu zwrócił się do Malfoya – aby dowieść was bezpiecznie do domu.
Draco bez oporów wsiadł do samochodu, natomiast Lynette stała patrząc w oczy olbrzymowi. Nie wiedziała dlaczego, ale wydawało jej się, że pod tą maską obojętności, jaką przybrał kryje się coś więcej.
- Czy mam sformułować specjalne zaproszenie, żeby panienka zechciała wejść do środka?
Lyn z mieszanymi uczuciami i wzrokiem utkwionym w gorylu wlazła do auta, siadając obok Dracona. Sheridan zamknął za nią drzwi i powędrował na miejsce kierowcy. Odpalił silnik i maszyna ruszyła, mknąc jak zwykle znacznie szybciej od mugolskich pojazdów.
- Znasz go? - szepnęła odwracając twarz do Malfoya, starając się jednocześnie zanadto do niego nie zbliżać.
Chłopak wzruszy ramionami. Po części dlatego, że rzeczywiście nawet jeżeli go kiedyś poznał, to tego nie pamięta, a po części dlatego, żeby ją zirytować.
- To śmierciożerca? - spytała jeszcze ciszej.
W końcu na nią spojrzał z ironicznym uśmiechem i powiedział:
- Zapytaj go.
Lyn zrobiła oburzoną minę, otwierając usta, żeby coś powiedzieć, ale się rozmyśliła.
Jednak zaraz znowu się odwróciła do Dracona i wypaliła:
- Skoro, jak to ładnie ująłeś, gramy w jednej drużynie, to uważaj, bo mam zamiar podać ci kafla. - Mówiąc to zmrużyła oczy i zerknęła na gorylowatego czarodzieja, który zadawał się być całkowicie pochłonięty prowadzeniem pojazdu. Malfoy ostentacyjnie przewrócił oczami, ale zignorowała ten fakt.
- Muszę to komuś powiedzieć, bo inaczej chyba zwariuję...
Samochód zatrzymał się nagle tak gwałtownie, że obydwoje polecieli kilka centymetrów do przodu.
- Wysiadka. - Zachrypiał Sheridan, odwracając się do nich z fotela kierowcy.
Dziewczynie nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. W trybie natychmiastowym porwała swoją walizkę i opuściła samochód. Draco jak zwykle niespecjalnie się śpieszył. Powoli i spokojnie wygramolił się na zewnątrz, by ponownie się schylić i wyjąć swoją walizę.
Lyn dokładnie widziała jak facet-małpa cały czas ich ukradkiem obserwuje, co bynajmniej nie poprawiło jej nastroju. Kiedy ostatni raz trzasnęły drzwi, odpalił silnik i odjechał.
Draco chciał wejść do domu, lecz Lynette chwyciła go za rękaw zanim zdążył dotknąć klamki.
- Poczekaj. Chcę ci coś powiedzieć.
Szare oczy chłopaka przeniknęły ją na wskroś. Spuściła wzrok, uznała, że niebezpiecznie jest patrzeć mu prosto w twarz, bo mimowolnie budził się w niej jakiś żar, którego nigdy przedtem nie znała.
- Chodzi o to, że... chodzi...
- No wykrztuś to z siebie. - Ponaglił ją.
- Chodzi o Betty Farrell. - Spojrzała na niego z powagą, była szczerze zdziwiona faktem, że jeszcze pamięta jej imię.
- O kogo? - popatrzył na nią jak na wariatkę. - Z całym szacunkiem, ale co mnie obchodzi jakiś ktoś, kto w dodatku ma na imię Betty? - znów chciał położyć dłoń na klamce, ale Lynette mu ją przetrąciła. - Hej!
- Mogę skończyć? - zapytała lekko zdenerwowana, odgarniając jasne kosmyki włosów za ucho. Łaskawie wydał przyzwalający gest.
- Chodzi o to, że ona jest z Gryffindoru, jest na pierwszym roku... i ona... ona... jest dziwna. - Zakończyła niezdarnie.
- Gryffindor obfituje w dziwadła. Weźmy takiego Potter'a, albo Weasley'a. Nie wspominając już o Granger...
- Czy ty zawsze musisz wszystko totalnie olewać? Nie zamieniaj tego w żart! Ta dziewczynka jest niebezpieczna. Ma takie oczy...
- Jakie? - Draco oparł się jedną dłonią o drzwi, a drugą schował do kieszeni płaszcza.
- Takie... złe. Och, przestań się ze mnie nabijać! - trzepnął go w ramię, kiedy parsknął śmiechem.
- Ona może mieć coś wspólnego z tymi wszystkimi wypadkami, jakie wydarzyły się w Hogwarcie... - umilkła. Wzrok Malfoya powoli ją irytował.
- Nie bądź śmieszna. A teraz chodź, bo nie mam zamiaru zamarznąć.
Otworzył drzwi i pchnął Lyn do środka.
- No wiesz?! - zawołała oburzona jego zachowaniem.
- No wiem. - nawet na nią nie spojrzał, bo oto w ich stronę szybkim krokiem podążała pani Malfoy.
Narcyza była jeszcze chudsza i bledsza niż ostatnio. Stalowo-szare oczy utkwione były w jej jedynym synu, jednak na ustach nie było ani śladu uśmiechu.
- Nareszcie. Już zaczynałam się martwić, że coś się stało. - Zatrzymała się przed Draconem, z dłońmi złożonymi jak do modlitwy.
- Wszystko w porządku, jak widać. Jesteśmy cali i zdrowi.
Narcyza przeniosła wzrok z syna na jego towarzyszkę.
- Dzień dobry... właściwie, dobry wieczór. - Lynette poczuła, że znów oblewa się rumieńcem. Wzrok pani Malfoy bardzo ją krępował.
- Dobry wieczór. Lynette, pewnie chcesz porozmawiać ze swoją mamą. Nestor cię zaprowadzi do twojego pokoju i pokarze gdzie jest sypialnia Rozalii.
Dziewczyna tylko skinęła głową. Poczuła jak w sercu rośnie jej pęcherzyk powietrza, który boleśnie zaczynał ją uciskać.
„Mama... akurat. Już widzę jak chętnie ze mną rozmawia.” Nienawidziła jej za to, że nie napisała nic o śmierci ojca, że nie przyjechała, żeby razem mogły się uporać z tą stratą. Ogarnęła ją głęboka wściekłość.
Z wejścia znajdujących się po przeciwległej stronie wyszedł karzełek. Miał okrągłą, czerwoną twarz z dużym nosem, przywodzącym na myśl purpurowego ziemniaka. Ubrany był w jakieś brudne łachmany, ale mimo wszystko sprawiał wrażenie zadowolonego z życia. Lyn wybałuszyła oczy na karła.
- Nestor, zaprowadź pannę Greenstorme do jej pokoju. - Rozkazała pani Malfoy władczym tonem. - Draco, ojciec oczekuje cię w swoim gabinecie. - Odwróciła się i odeszła. To samo zrobił Draco, odwrócił się i chciał odejść.
- Poczekaj! - zawołała za nim Lyn. Chłopak zatrzymał się i spojrzał na nią przez ramię. - No bo jak...
- Greenstorme, lepiej zrobisz jak pójdziesz pogadać z mamusią. - Warknął.
- Ale...
- Mam ci w niegrzeczny sposób dać do zrozumienia, żebyś się odwaliła?
Lyn patrzyła na niego z odrazą. „Jasne, u siebie w domu i już przeszła mu ochota na ratowanie świata przed złem. Idiotko jak mogłaś przypuszczać, że on się zmieni?”
- Jasne. Świetnie!
Blondyn zniknął za rogiem, a jej nie pozostało nic innego jak pójść za Nestorem.

***
„Boże, co za kretynka” myślał Draco rzucając walizkę na łóżko w swoim pokoju i ściągając płaszcz. „Mało brakowało”.
Chwilkę stał w bezruchu, po czym pewnym krokiem udał się do gabinetu Lucjusza. Zapukał, czując jak narasta w nim niepokój.
- Wejdź. - Rozległ się głos, jakiś dziwnie chrypiący.
Draco nie przyznawał się do tego wcześniej, ale bał się tego, co może zobaczyć. Uchylił powoli drzwi. Gabinet nie zmienił się w ogóle, był tak samo mroczny i przesycony czarnomagiczną atmosferą, jak ostatnim razem, kiedy tu zaglądał.
Za biurkiem z mahoniowego drewna siedział jego ojciec. Ten sam Lucjusz... tylko bardziej zapadnięty w sobie. Sińce pod oczami, poszarzałe włosy i lekko nieprzytomne spojrzenie, były nieomylnym znakiem rozpoznawczym więźnia Azkabanu.
- Witaj synu... Podejdź... Usiądź...
„Azkaban nie zdołał wyplenić z ciebie władczości” pomyślał Draco przechodząc przez środek ogromnego gabinetu.
- Ojcze... Nareszcie jesteś w domu. - To było głupie, ale nie potrafił się autentycznie z tego powodu ucieszyć. Kiedyś może i byłby w euforii, ale teraz, kiedy tyle myślał o swoim życiu...
- Nadszedł czas. Czarny Pan jest już bliski zwycięstwa.
Chłopak opadł na krzesło przed biurkiem, spoglądając na ojca, mając nadzieję, że z podziwem.
- Cieszę się, że wróciłeś do domu.
„Jasne” - Ja też. - odpowiedział Draco machinalnie.
- Mam coś dla ciebie. - Mówiąc to wstał ciężko z fotela i obszedł biurko, stając koło Dracona, który starał się patrzeć mu prosto w oczy. - Myślę, że ci się spodoba.
Machnął różdżką, a w jego wyciągniętej ręce pojawiła się czarna peleryna z szerokim kapturem. Młodemu Malfoyowi serce zabiło mocniej. Przyglądał się ojcu z niedowierzaniem. Lucjusz uśmiechnął się tryumfalnie.
- Widzę, że jesteś zaskoczony. To mój prezent dla ciebie. Jeszcze przed nowym rokiem Czarny Pan uczyni cię swoim poplecznikiem. Wstąpisz do grona śmierciożerców. Jestem z ciebie dumny, synu.
- Dziękuję ojcze. - To, co teraz czuł nie można było przyrównać do niczego. Pustka, złość, zaciekawienie... ale przede wszystkim gorycz. No, przecież zawsze chciał zostać śmierciożercą więc co mu teraz nie pasuje, w końcu spełnia się jego dziecięce marzenie.
No właśnie, dziecięce. Teraz był już mężczyzną, jeszcze trochę i będzie pełnoletnim czarodziejem...
- Będziemy wspólnie działać przeciw Dumbledore'owi, przeciw jego pupilkom. Pozbędziemy się szlam i ich miłośników. - Ekscytował się Lucjusz, zakładając pelerynę na ramiona swojego jedynaka. Chłopak nawet nie drgnął. - Otrzymasz mroczny znak i już wkrótce pokażesz wszystkim do czego jesteś zdolny.
Kolejny raz machnął różdżką i w dłoni zmaterializowała mu się maska. Okropna trupia czaszka.
Fakt dokonany, oto jak można było nazwać sytuację w jakiej znalazł się teraz Draco. Nikt go nie pytał czy chce być śmierciożercą i mordować ludzi. Wiedział, że dla ojca inna postawa byłaby nie do przyjęcia, ale mógł się chociaż upewnić.
Lucjusz chciał założyć mu również maskę, ale na szczęście dla młodego Malfoya rozległo się pukanie do drzwi.
- Czego?!
- Przepraszam, że przeszkadzam, ale ma pan gościa. - To był Nestor.
„A więc Lynette jest już na górze, u siebie” przemknęło chłopakowi przez myśl.
- Kogo? - Lucjusz był wyraźnie niezadowolony.
- Pan Fireblack.
- Dobrze, już idę.
Nestor ukłonił się i z godnością wycofał za drzwi. Malfoy zwrócił się do syna:
- Poczekaj tutaj na mnie. Muszę porozmawiać z Fireblack'em. - I opuścił gabinet szybkim krokiem.
Draco szybko ściągnął kaptur z głowy. „Teraz albo nigdy”, to była jedyna i niepowtarzalna okazja, żeby dowiedzieć się jakie jest hasło do Biblioteki Mądrości.
„Gdzie to było?” obiegł biurko i dorwał się szuflad. Otwierał je gwałtownie przeglądając ich zawartość. Potem dopadł regałów przy ścianie. „To była taka niebieska książka... ze złotą oprawą, czy srebrną?” walczył ze wspomnieniami. Pamiętał, że gdy miał dziesięć lat ojciec pokazywał mu tajną skrytkę z hasłami do różnych części ich posiadłości. „Burza i pioruny.... Śmierć... o kurcze, nigdy tego nie znajdę!”, „Niebieska książka i srebrna oprawka...” przeglądał każdą niebieską książkę jaką napotkał. W końcu natrafił na stare, rozwalające się tomisko.
„Bingo!”. Przewertował ją szybko... na jednej ze stron przyklejony był skrawek pergaminu z wypisanym, koślawym pismem, hasłem. Malfoy zmarszczył brwi przyglądając się wyrazowi.
- Deletum.... deletum... - Powtórzył kilka razy. O mało nie dostał zawału, kiedy na korytarzu usłyszał ciężkie kroki. Szybko wpakował książkę z powrotem na miejsce.
Przybrał najbardziej obojętny wyraz twarzy i usiadł na krześle w momencie, kiedy do pokoju wpadł Lucjusz.
- Przykro mi, ale naszą rozmowę musimy przełożyć na kiedy indziej. Lord nas wzywa. Przypomnę mu od razu o tobie. A na razie, weź to ze sobą. - Wskazał maskę i pelerynę, którą Draco miał na sobie. - Możesz odejść.
Chłopakowi nie trzeba było tego powtarzać po raz drugi, porwał maskę z blatu eleganckiego biurka i prawie wybiegł z gabinetu.
Wpadł do siebie i zatrzasnął drzwi. „Cholera, cholera, cholera!” był wściekły na siebie. Okazało się, że nie jest tak silny, jak mu się wydawało. Będąc pod okiem ojca czuł, jak jego wszystkie możliwości szlak trafia i pozostaje jedynie wola poddania się.
- Pieprzę cię! - Syknął ściągając szatę i owijając nią maskę. Po czym cisnął zawiniątko gdzieś w kąt.

***
Lynette siedziała na łóżku w pokoju, który został przeznaczony do jej dyspozycji. Miała mętlik w głowie, nie tak to sobie wyobrażała. „Świetnie idiotko, sama jesteś sobie winna. Dobrze wiedziałaś, że Malfoy to największy patafian na świecie!”. Nie mogła uwierzyć, że chociaż przez chwilkę myślała o nim jako kimś wyjątkowym...
Do pokoju ktoś zapukał. „Nie mam ochoty nikogo widzieć!” krzyknęła w myślach do potencjalnego gościa, a na głos zawołała:
- Otwarte.
Po chwili usłyszała skrzypnięcie i do środka weszła Rozalia Greenstorme. Jak zwykle elegancka i wyniosła. Lyn odwróciła twarz do okna, nie miała najmniejszej ochoty patrzeć na swoją matkę.
- Dzień dobry Lynette.
Dziewczyna ani drgnęła, rozmowa z nią była ostatnią rzeczą na którą teraz miała ochotę.
- Lynette, mówię do ciebie. - Rozalia skrzyżowała ręce na piersiach.
„Możesz sobie nawet śpiewać”, Lyn wzięła głęboki oddech.
- Masz zamiar stroić fochy tylko dlatego, że nie mogłam się pozbierać po śmierci twojego ojca?!
- Nie pieprz bzdur! - nie wytrzymała. Nie mogła pozwolić na to, żeby matka zaczęła zwalać winę na nią. Nie tym razem.
- Jak śmiesz tak do mnie mówić?! - pani Greenstorme była wielce oburzona zachowaniem córki. Podeszła bliżej siedzącej na łóżku Lynette.
- Mogę mówić do ciebie co mi się podoba! - spojrzała w górę, na groźną twarz swojej rodzicielki. - Nie masz prawa mi niczego dyktować!
- Jestem twoją matką!
- No coś ty?! Nagle ci się przypomniało? Szkoda, że jakoś nie pamiętałaś o tym kiedy tatę zamordowano!
- Nie tym tonem!
Dziewczyna nie mogła w to uwierzyć, rzuca w matkę poważnymi oskarżeniami, a ona czepia się o ton, jakim są one wypowiedziane. To nie było normalne, bynajmniej nie według Lyn.
- Mamo, czy ty w ogóle wiesz co zrobiłaś?! Olałaś mnie! Zupełnie tak, jakby mnie nie było! Zupełnie, jakbym nie była warta uwagi! - oczy ją piekły, ale nie chciała płakać, nie teraz. Żal wrócił, spotęgowany przez wściekłość jaką odczuwała patrząc w chłodną twarz Rozalii. - Wiesz jak się czułam, kiedy przez trzy miesiące nie dostałam od was żadnego listu?! Wiesz jak to jest dowiedzieć się o śmierci bliskiej osoby z łaski kogoś obcego?! Płakać na ramieniu kolegi, a nie własnej matki?! Nie! Dlatego nie mów mi jak mam się do ciebie odnosić, bo nie zasługujesz na mój szacunek!
W tym momencie dosięgła ją ręka pani Greenstorme. Dotykając piekącego policzka, spojrzała na matkę z wyrzutem.
- Nie masz prawa tak mówić. - Wycedziła przez zęby Rozalia.
- Bo co? Ciężko ci było wziąć pióro i napisać tych kilka słów?! Nie byłam na pogrzebie taty, dziwisz się, że mam do ciebie o to żal?!
- Tak. Dzięki temu zaoszczędziłaś sobie nerwów i nieprzyjemnych wrażeń.
Lyn nie wiedziała czy ma się śmiać, czy płakać.
- Ty to sobie dokładnie zaplanowałaś, co? Jesteś zimna i wyrachowana! Wiem, że nic cię nie obchodzę!
- Bzdura. - Pani Greenstrome poprawiła sobie swój elegancki kok.
- Nie mam już nawet sił, żeby ci powiedzieć jak bardzo cię nienawidzę! - Lyn czuła, że jest w stanie teraz powiedzieć wszystko.
- Będziesz kiedyś żałowała tych słów.
- Wątpię. A teraz wyjdź! Zejdź mi z oczu! - głos się jej załamał.
Rozalia dumnie uniosła głowę, zaciskając usta tak, że stały się tylko wąską kreską.
- Pójdę, ale ty nadal jesteś moją córką i nic tego nie zmieni. - Odwróciła się i z klasą godną gwiazdy filmowej opuściła sypialnię córki.
Lynette objęła ramionami kolana, starała się uspokoić. Nie chciała płakać, to było jej teraz najmniej potrzebne. „Dobrze zrobiłaś. Od dawna wiadomo, że masz matkę, która jest podłą świnią!”

***
Minęło pół godziny zanim zdołała się uspokoić. Uznała, że powinna znaleźć Dracona i porozmawiać z nim.
Wzburzona szybkim krokiem przemierzała korytarze pukając do niejednych drzwi i zaglądając do wielu pokoi. Dostawała gęsiej skórki. W domu było bardzo cicho, sprawiał wrażenie jakby nikt tu nie mieszkał, a przecież to była zupełna nieprawda.
Dziewczyna wsadziła głowę do kolejnego salonu, który okazał się jeszcze mroczniejszy od poprzedniego, kiedy usłyszała za sobą znajomy, przesiąknięty ironią głos:
- Nie ładnie jest tak włóczyć się i szperać po cudzych domach. Gdzie twoje dobre wychowanie Greenstorme?
Lynette momentalnie się odwróciła i ujrzała Dracona luzacko opartego o kolumnę. Jak zwykle z dłońmi schowanymi do kieszeni spodni.
- Dobrze, że się znalazłeś. - Wychrypiała, nie do końca normalnym głosem.
- Tylko mi nie mów, że mnie szukałaś, bo nie uwierzę. - Uśmiechną się, tradycyjnie zjadliwie.
- Daj spokój, nie jestem w nastroju do kłótni i słownych przepychanek. Musimy wyjaśnić sobie parę rzeczy, nie sądzisz? - stanęła przed nim, patrząc mu wyzywająco w oczy. - To, co powiedziałeś tam w holu. Czy to znaczy...
- Cicho! - chłopak uniósł dłonie do góry, żeby zatrzymać ją w połowie zdania.
- Co? Posłuchaj, ja muszę...
- Nie możemy o tym rozmawiać tutaj. Chodź. - Chwycił ją za ramię i pociągnął za sobą. Po chwili doszli do schodów. - Właź. - Pchnął ją przed siebie, żeby poszła pierwsza.
- Ale tam jest ciemno... - obejrzała się na niego.
- Błagam cię, jesteś czarownicą? - spojrzał na nią z politowaniem.
- Ale nie jesteśmy w szkole. Nie wolno nam używać magii...
- Lynette, czy ty nie rozumiesz w jakiej jesteśmy sytuacji? Czarny Pan wrócił, śmierciożercy szaleją, ministerstwo padło. A ty myślisz, że ktoś się przejmie tym, że użyłaś różdżki po to, żeby oświetlić sobie drogę? Pomyśl dziewczyno.
Lyn przygryzła dolną wargę. No tak, zrobiła z siebie kretynkę, normalne. Wyjęła więc różdżkę z kieszeni i poszła przodem.
Wspięli się po wąskich, drewnianych schodach na szczyt jakiejś wieżyczki. Pokoik na górze, był średniej wielkości i zapchano go jakimiś starociami. Okienka wychodzące na cztery strony świata ozdobione były kolorowymi witrażami, które przedstawiały jakieś chwalebne czyny; zapewne wielkich czarodziejów.
- Ok. Tutaj nikt nas nie podsłucha. - Stwierdził Draco, zamykając za sobą ostrożnie ciężkie, drewniane drzwi.
- Skąd wiesz? - była ciekawa dlaczego jest tego taki pewien, ale jeżeli liczyła na długą i wyczerpującą odpowiedź, to się pomyliła.
- Bo wiem. - Chłopak wzruszył ramionami. - A teraz nie zadawaj głupich pytań, tylko przejdźmy do konkretów. A więc?
Lyn przysiadła na parapecie okna i rozejrzała się po pomieszczeniu. Swoją drogą było tu ciężko oddychać, z powodu nadmiaru kurzu.
- A więc... - zaczęła, utkwiwszy wzrok w starym obrazie w złotej ramie, na którym przedstawiono jakąś staruszkę o okropnie pomarszczonych licach i kilku siwych włosach na głowie. - Po której jesteś stronie?
Draco spodziewał się tego pytania i przygotował sobie już na nie odpowiedź.
- Po swojej.
- Nie rozumiem. Najpierw mnie namawiasz, żebym z tobą jechała, bo chcesz pomóc. A teraz, kiedy już wróciłeś na stare śmieci i poczułeś ich zapach, decydujesz się na zmianę pozycji? Marny z ciebie gracz Malfoy.
Chłopak zmrużył oczy. Usadowił się na bocznym oparciu starego, wyświechtanego fotela.
- Będę grał tam, gdzie będzie wygodniej.
- Świetnie, czyli mam sobie radzić sama? Wiesz co? Lepiej od razu pójdę i oddam to wszystko w ręce Dumbledore'a.
- Jasne... tylko, ciekawe jak dojedziesz do Londynu?
- Właśnie przed chwilą sam mi przypomniałeś, że jestem czarownicą więc na pewno sobie poradzę.
- No już dobra, dobra! Wcale nie powiedziałem, że ci nie pomogę.
Lynette zmierzyła go badawczym spojrzeniem. Nie wiedziała co ma myśleć, zbyt często Draco mówił coś zupełnie niepoważnie.
- Ustalmy coś. - Zaproponowała. - Mówimy teraz szczerze, bez żadnych głupich uwag i docinania sobie. Zgoda?
- Niech będzie... - chłopak westchnął ostentacyjnie.
- To co z naszą współpracą?
- Jak najbardziej aktualna... - odpowiedział, jednak nie wiedział dlaczego nie mógł przy tym spojrzeć w oczy Lyn.
- Naprawdę? - Miała ochotę go za to uścisnąć. Poczuła jak jakiś nieznośny ciężar ulatnia się z jej piersi niczym powietrze z przekutego balona.
- Tak. Ale to nie będzie łatwe.
- Więc jaki mamy plan? - Lynette ożywiła się znacznie, zapominając, że godzinę temu nie chciało jej się żyć.
- Plan? - zaśmiał się Draco, patrząc na nią jak na wariatkę. - Czy ja mówiłem, że mam jakiś plan?
- No, ale... musimy coś wymyślić. I to najlepiej szybko... o kurcze, a przecież ta twoja piekielna biblioteka przypieczętowana jest hasłem... - Nagle cała sprawa wydała jej się po prostu nie do rozwiązania.
- A o to, to się akurat martwić nie musimy.
- Co masz na myśli?
- Ej, w końcu tu mieszkam i mam pewne sposoby uzyskiwania pewnych informacji. - Malfoy uniósł brwi wysoko, akcentując za każdym razem słowo „pewne”.
- To świetnie! - ucieszyła się. - Jeden problem z głowy. Ale co z resztą?
- Na przykład? - Draco wzniósł oczy ku sufitowi.
- No, kiedy my tam pójdziemy? Czy ktoś nas nie przyłapie? No i czy ten medalion faktycznie tam jest? Bo jak nie ma, to osobiście uduszę Braxisa i ...
- Chwileczkę, spokojnie. - Uciszył ją. - Zaraz coś wymyślimy.
Lyn przybrała minę pełną powątpienia i skrzyżowała ręce na piersiach.
- Musimy to zrobić jutro. Z racji Wigilii nikt nie będzie myślał o bibliotekach... no może oprócz Granger, ale na odległość jest niegroźna.
- Obiecałeś! - westchnęła ze zrezygnowaniem.
- Nie ważne. W każdym razie, pójdziemy tam jutro w nocy, nie wiem dokładnie o której, ale najlepiej tak, żeby już wszyscy spali.
- No nie wiem...
- Masz lepszy pomysł? Chyba nie myślisz, że wkradniemy się tam w biały dzień? - I znowu ta ironia.
- Nie, nie myślę.
- Jutro po kolacji wszyscy zaproszeni goście będą się bawić na przyjęciu, które co roku w Wigilię organizuje moja matka... wtedy ustalimy szczegóły.
Lynette patrzyła na niego, jakby go pierwszy raz w życiu zobaczyła.
- To się nie uda. - Pokręciła głową.
- O nie, wybij to sobie z głowy, że będę robił za optymistę!
Dziewczyna nie mogła już dłużej wytrzymać i wybuchnęła śmiechem.
- Teraz, to już na pewno wszyscy wiedzą, gdzie się ukrywamy. - Draco patrzył na nie mogącą się przestać śmiać koleżankę i sam odczuwał dziwną ochotę, żeby się normalnie uśmiechnąć. - Uspokój się Greenstorme i chodź, bo późno się zrobiło. Nie wiadomo czy ktoś nas nie szukał.
Po tych słowach otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz. Lyn zasłaniając dłonią usta poszła za nim.

***
Następnego dnia czas biegł szybko, zdecydowanie za szybko, jak na gust Lynette. Dziewczyna czuła się tak niepewnie, że miała ochotę stąd uciec i już nigdy tu nie wracać. Raz spotkała na korytarzu swoją mamę, ale ominęła ją bez słowa.
Przede wszystkim chciała dorwać Malfoya, ale było to prawie niemożliwe. Spotkała go trzy razy, ale nie mogli wtedy o niczym dyskutować, ponieważ ciągle się ktoś wokół nich kręcił.
„Super, oby tak dalej!” myślała ze złością. Prawda była taka, że okropnie się jej nudziło i nie miała co ze sobą zrobić, więc zamartwiała się o powodzenie całej tej akcji.
Więc tak jej mijał czas. Na obserwacji mieszkańców tego strasznego dworu, który mimo żywych w nim ludzi zdawał się być opustoszały. Świąteczne dekoracje tylko pogorszyły to wrażenie.
Po obfitym obiedzie Lyn dopadła w końcu Drcona.
- Jeszcze trochę i sfiksuję!
- Uspokój się koziołku matołku, damy radę. - Szepnął cicho, bo obok nich przeszedł Nestor, obrzucając dwójkę młodych podejrzliwym spojrzeniem.
- Ja-nie wy-trzy-mam... mówię ci, padnę przed kolacją.
Draco westchnął, chwycił ją za nadgarstek i pociągnął za sobą w stronę holu.
- Hej, gdzie mnie znowu ciągniesz?
- Idziemy cię odstresować.
Podprowadził ją do schowka na płaszcze, wyjął z niej swój płaszcz i zaczął się ubierać. - Na co czekasz? Bierz swój i idziemy.
Po kilku chwilach szli już przez duży plac w kierunku ogrodu.
- Nie powinnaś się tak tym przejmować.
- Ale nie potrafię...
- Musisz spróbować, bo wszystko po tobie widać. Jeżeli wpadniemy, to tylko przez ciebie.
Lyn spojrzała na niego z udawanym oburzeniem.
- Ojciec dał mi już prezent świąteczny... - głos Dracona nagle spoważniał. Sam nie wiedział po kiego grzyba zaczyna jej się zwierzać.
- I co, kolejne upragnione marzenie zrealizowane? - zapytała ze śmiechem Lynette.
Chłopak zatrzymał się. Jej słowa go rozdrażniły.
- Co jest? - odwróciła się do niego, kiedy zauważyła, że idzie sama. - Powiedziałam coś nie tak?
- Nie masz pojęcia jak to jest. - Wycedził przez zęby.
- No już dobrze, nie denerwuj się tak od razu.
- Wiesz co ojciec mi dał? Przebranie śmierciożercy...
Zapanowało niezręczne milczenie. Lynette czuła się podle, ale to nie była do końca jej wina. W końcu Malfoy zawsze dostawał to, czego chciał.
- No... zawsze chciałeś być tym złym... ale, może teraz już nie chcesz... - dodała szybko, widząc jak oczy ciemnieją mu z gniewu.
- Nie ważne...
- To po co mi to mówisz? - stwierdziła trzeźwo.
- Bo... a z resztą. Przyszliśmy cię odstresować, a nie rozmawiać o problemach. - Żałował, że w ogóle zaczął ten temat.
- Ale to ty... yyy... - Uchyliła się, bo Draco nabrał w dłonie dużą ilość śniegu i zamierzył się na nią. - O ty.... - nabrała zimnego puchu w garście. Poczuła jak chłód szczypie ją w nagie dłonie, ale co tam, warto się odegrać na Malfoyu, choćby gołymi rękami. Cisnęła w niego ogromną kulą, którą udało jej się skleić. Chłopak oberwał w ramię, ale tym razem Lyn nie miała tyle szczęścia, bo od razu oberwała w czoło.
- O nie.... zabiłeś mnie. - I udała, że się zatacza. Po czym w trybie, niemalże natychmiastowym zbombardowała towarzysza serią małych kulek.
- Zamorduję cię Greenstorme! - zawołał i pobiegł w jej stronę. Lyn, której wrócił dobry humor odwróciła się i zaczęła uciekać. Biegli przez ogród. Po dłuższej chwili dziewczyna zatrzymała się gwałtownie z zamiarem zbombardowania Malfoya kolejną serią śnieżek, ale okazało się, że sam Malfoy był za blisko. Nie zdążył wyhamować i wpadł na dziewczynę zwalając ją z nóg.
- Wszystko gra? - kucnął przy niej, kiedy otrzepywała twarz ze śniegu i odgarniała, mokre, klejące się jej do czoła i policzków kosmyki włosów.
- Żyję, aczkolwiek nie jestem pewna... - patrzyła w jego szaro-niebieskie oczy i rzeczywiście nie była pewna, ale raczej nie tego czy żyje, tylko tego czy przypadkiem nie zwariowała. Nienawidziła, kiedy patrzył na nią w ten sposób.
- A teraz? - zapytał, nachylając się i całując ją lekko w usta.
"O matko i córko!" oblała ją fala gorąca. Draco spojrzał na nią z drwiącym uśmieszkiem. - Tak myślałem...
"Nie zwariowałaś Lyn, nie zwariowałaś.". "A może jednak? Trudno! Mogę i być stuknięta." pomyślała, po czym pociągnęłam Dracona za przód płaszcza i pocałowała go. Długo to trwało i jakoś nie obchodziło ją to, co on sobie pomyśli.
Ale chłopak nic nie zrobił, tylko oddał pocałunek. Nic nie miało teraz znaczenia, ani medalion, ani smok, ani mordercy kręcący się po Hogwarcie, ani to, że przecież w gruncie rzeczy się nie cierpieli...
Ważne było tylko to, że było jej cudownie. Nigdy nie pomyślałaby, że w taki sposób będzie całowała Dracona Malfoya...
Poczuła jego zimną dłoń na swoim rozgrzanym policzku, ale dopiero po dłuższej chwili oderwał się od jej ust.
- To nie było normalne, wiesz? - powiedział, niespokojnym głosem. Czuł, że odtąd już nigdy nic nie będzie takie samo.
- Wiem.
- Nigdy więcej tego nie rób. - Wstał, otrzepując ubranie ze śniegu. Nie wiedział jak to jest możliwe, że mimo zimna odczuwał potworny gorąc.
Lyn również wstała, nie patrząc na niego poszła w stronę domu. Draco odprowadził ją wzrokiem. Jak ma z nią teraz współpracować? Życie wywróciło mu się do góry nogami. Nigdy by nie pomyślał, że będzie pragnął Lynette Greenstorme, tej, z którą nigdy nie potrafił się dogadać.

***
Kolacja była jeszcze wykwintniejsza niż obiad. Było też na niej o wiele więcej osób. Lyn siedziała obok swojej matki, która udawała, że nic się nie stało, i obserwowała coraz to mroczniejsze typy, ściągające tu na coroczne spotkanie przy stole Wigilijnym jednego z ulubionych śmierciożerców Voldemorta.
Czasem czuła na sobie wzrok Dracona, ale nie patrzyła w jego stronę, bo obawiała się własnej reakcji.
Nadal nie mogła uwierzyć, że go pocałowała, już nawet pomijając ten fakt, że on pocałunek odwzajemnił. To było dla niej niepojęte, całując go czuła coś, czego nigdy nie doznała będąc z Mike'm. Było jej strasznie wstyd, a mimo to gdzieś w głębi duszy wiedziała, że od dawna tego pragnęła.
Kolacja minęła beż żadnych problemów. Nestor uwijał się w pocie czoła serwując coraz to nowsze dania i usługując gościom. Po ponad godzinnym siedzeniu przy stole, w końcu go usunięto, a na jego miejscu pojawiły się wygodne, eleganckie fotele. Gdzieś w kącie, ktoś zaczął brzdękać smętną melodię na fortepianie. Goście rozmawiali półgłosami, a co niektórzy zaczęli kołysać się w rytm muzyki.
Dziewczyna obserwowała to ze zgrozą. Co prawda w domu święta też nie były nadzwyczaj radosne, ale bynajmniej nie były też tak ponure. Miała wrażenie, że trafiła na jakieś przyjęcie dla zombie, a nie kolację wigilijną.
Usiadła w najdalszym koncie, tak żeby w miarę możliwości pozostać niezauważoną. Podglądała jak wszyscy zachowują się wobec siebie z przesadną uprzejmością. Było jej niedobrze, kiedy patrzyła na swoją matkę, która z udanym smutkiem przyjmowała kondolencje z powodu śmierci męża. Jej myśli wracały do czasów kiedy był z nimi jeszcze Albert, uśmiechnęła się bezwiednie i rozejrzała po sali. Jej wzrok uchwycił Dracona i Pana Malfoya. Westchnęła podpierając podbródek na dłoni. „Oby tylko tatuś nie przestawił cię z powrotem na ten idiotyzm.”
Sama nie wiedziała ile tak siedziała, kiedy pod oknem zauważyła znajomego czarodzieja o wyglądzie goryla. Arnold Sheridan uchwyciwszy jej spojrzenie skinął głową i wzniósł lampkę z winem w niemym toaście. Serce w niej zamarło, nie wiedziała dlaczego, ale bała się tego człowieka... coś było z nim nie tak.
- Ziemia do Greenstorme. – Ktoś szepnął jej do ucha.
- Chcesz mi fundnąć zawał? - z wystraszoną miną spojrzała na Dracona. Jak to możliwe, że nie usłyszała, kiedy podchodził?
- Co jest takiego interesującego w tym punkcie, na który się gapiłaś z wybałuszonymi oczami?
- To on – wskazała mu Sheridana ruchem głowy.
- No, nasz kierowca. - Przyznał Malfoy i wstał. - Chodź. - Wyciągnął do niej dłoń.
- Gdzie? - spojrzała na niego, czując jak znów budzi się w niej nieznośny gorąc.
- Tańczyć.
- Że co? Chyba śnisz.
Draco zmroził ją spojrzeniem nie znoszącym sprzeciwu. - Lynette! - mocno zaakcentował jej imię. Dziewczyna zrozumiała o co mu chodzi i posłusznie wstała, podając mu swoją dłoń.
- To jest żałosne, wiesz? - szepnęła mu do ucha, kiedy objął ją w talii.
- Nie bardziej niż to, co zrobiłaś dzisiaj w ogrodzie.
Czy on musi ją ciągle zawstydzać i prowokować? Przygryzła dolną wargę.
- Możemy do tego nie wracać? Lepiej mi powiedz, czego chcesz.
- Chodzi o nasz plan.
Lynette zauważyła, że wielu ze zgromadzonych im się przygląda.
- Naprawdę musimy tańczyć? - zapytała z roztargnieniem w głosie.
- A masz inny pomysł? Tylko w ten sposób nie wzbudzamy podejrzeń...
- Za to sensację na pewno. - Stwierdziła z ironią.
- Grunt, to żeby nikt nie usłyszał o czym rozmawiamy. - Draco mocniej ścisnął jej dłoń w swojej.
- No właśnie, czego chciał od ciebie twój kochany tatuś?
Nie mogła widzieć, że twarz chłopaka wykrzywiła się w nieprzyjemnym grymasie.
- Pojutrze zostanę śmierciożercą. - Wyszeptał w jej szyję. Ciarki przeszły jej przez plecy.
- Ale... ty... chyba nie chcesz nim zostać?
- Czy to ma jakieś znaczenie?
- Ogromne. - Chciała mu spojrzeć w twarz, ale zbyt mocno ją trzymał.
- To mój problem. Na razie skupmy się może na dzisiejszym wypadzie. - Jego głos choć cichy, był stanowczy, więc Lyn postanowił dać sobie spokój z dalszymi wywodami na ten temat.
- No to, jaki jest ten twój plan?
- Wymkniemy się gdzieś około drugiej w nocy. To będzie bezpieczna godzina, bo wszyscy, którzy będą mieli wyjechać, wyjadą, a reszta będzie już smacznie spać. - Okręcił ją i ponownie przyciągnął do siebie, patrząc w jej błękitne oczy.
- Acha, i co, tak po prostu pójdziemy do biblioteki, weźmiemy medalion i wrócimy tutaj, tak? - nie chciała, żeby ton jej głosu był drwiący, ale tak jakoś wyszło.
- A mamy inne wyjście?
- No, ale jak nas ktoś zobaczy? Albo, nie daj Boże, złapie? - na samą myśl o tym zrobiło jej się słabo.
- Co ty piszesz od razu takie czarne scenariusze? Trzeba mieć nadzieję, że nikt nas nie złapie.
- Draco... - Przemogła się, pierwszy raz wypowiedziała jego imię bez żadnej drwiny czy złości. - My nie wymykamy się, żeby podkraść czekoladowe żaby. Złamiemy w tym momencie prawo. A jeśli nas złapią nie będą mieć skrupułów. Myślisz, że twój ojciec pogodzi się z tym, że go zdradziłeś? - Wyszeptała z głową wtuloną w jego szyję. Chłopak poczuł, że posuwają się za daleko, jego dłoń niespokojnie błądziła po jej plecach. Błogosławił fakt, że wokół jest tylu ludzi.
- Chcesz się wycofać? - zapytał.
- Nie ale...
- No więc, za piętnaście druga czekam w holu. - Muzyka ucichła. Facet, który grał wstał, żeby się czegoś napić. Draco odsunął się od Lynette i skinąwszy jej głową odwrócił się i odszedł. Dziewczyna dostrzegła jeszcze tryumfalny wzrok matki.

***
Imprezka, jeżeli można to tak nazwać, skończyła się tuż przed północą. Lynette pobiegła do swojego pokoju, żeby przebrać się w coś wygodniejszego i cieplejszego.
Nie zdążyła jednak ściągnąć nawet sukienki, kiedy usłyszała pukanie. Szybko narzuciła na siebie szlafrok, upewniła się , że widać jej tylko gołe nogi otworzyła i drzwi. Nikogo nie było.
- Yhm, yhm.
Chrząknięcia dobiegały gdzieś z okolic jej pępka. Spojrzała w dół i zobaczyła Nestora.
- Eee... tak?
- Przyniosłem panience świeże ręczniki. - Uniósł ku niej naręcze śnieżno-białych, froterowanych ręczników.
- Dziękuję, nie trzeba było się fatygować. - Miła nadzieję, że w jej głosie nie słychać było paniki, bo czuła, że ktoś ich obserwuje.
- Czy mogę jeszcze coś dla panienki zrobić? - zapytał karzełek z godnością?
- Nie, dziękuję, naprawdę niczego mi nie trzeba. - Lyn uśmiechnęła się blado i zatrzasnęła drzwi opierając się o nie i biorąc relaksacyjne oddechy.
„Idiotko, czego ty się boisz? Nie idziesz sama!”. Taaa... marne pocieszenie, że jak ktoś zechce ich ukatrupić, to nie będą się pytać jak się nazywają, tylko dostaną Avadą po równo.
- Ech... Lyn, masz przerąbane.

***
Punktualnie o godzinie pierwszej czterdzieści pięć zeszła do holu. Malfoy już na nią czekał i kiedy podeszła, podał jej płaszcz.
- Gotowa? - zapytał chowając dłonie do kieszeni, Lyn zauważyła, że z prawej strony wystaje mu różdżka. Co by zrobili, gdyby nie mogli używać różdżek? Wolała o tym nie myśleć. Teraz kiwnęła tylko głową, bo to, czy była gotowa, czy nie, nie miało teraz największego znaczenia.
Wyszli na zaśnieżone podwórze i skierowali swoje kroki ku wielkiej bramie, aby wyjść poza granice posiadłości państwa Malfoy'ów.
Szli w milczeniu, Draco nieco z przodu z racji tego, że on, w przeciwieństwie do Lynette, zdawał się wiedzieć gdzie idą. Kiedy wyszli za bramę przeszli przez wielki park, który przerażał swoją martwością.
- Daleko jeszcze? - zapytała w końcu Lyn, czując jak uszy jej zamarzają. Jakby w odpowiedzi na jej pytanie z za drzew wyłoniła się ponura, dwupiętrowa budowla.
- Acha... dzięki.
- Cicho. - Draco zagrodził jej drogę ręką. Posłusznie się zatrzymała. - Mogą tu być jacyś śmierciożercy.
- Co?! - wyrwało jej się.
- Jak będziesz tak wrzeszczeć, to choćby ich tu nie było, to cię na pewno usłyszą. - syknął, patrząc na nią groźnie.
- Przepraszam. - Ukryła usta w dłoniach.
Chłopak wyjął różdżkę i rozejrzawszy się we wszystkie strony podszedł do wielkich, rzeźbionych wrót biblioteki. Wiedział, że oprócz hasła trzeba było coś jeszcze z drzwiami zrobić. Dlatego uniósł różdżkę i szepnął:
- Lumos.
Różdżka zapłonęła słabym światłem. Przyjrzał się uważnie rzeźbom na drzwiach. Gobliny, elfy, krasnoludy. Jakiś walczący czarodziej... o jest. Między jeźdźcem na koniu i tańczącymi chochlikami było wydrążenie w kształcie dłoni. Draco przyłożył do niego swoją dłoń i wyraźnie wypowiedział hasło:
- Deletum.
Drzwi skrzypnęły, ku przerażeniu Lyn, i otworzyły się. Oboje szybko weszli do środka, gdzie panowały iście egipskie ciemności.
- No świetnie i jak my mamy tu coś znaleźć, skoro ja nawet ciebie nie widzę. - wyżaliła się dziewczyna.
- Musimy zapalić światła.
- Odbiło ci?! Przecież ci na zewnątrz będą wiedzieć, że ktoś jest w środku!
- Ok, skoro chcesz możesz szukać po ciem... ał! Świetnie, zabiję się prze jakiś durnowaty stolik! Nie, musimy zapalić światło.
Lynette zaschło w gardle ze strachu, ale nie odezwała się. W sumie Draco miał rację, jeżeli mieli coś znaleźć, to nigdy by tego nie zrobili po ciemku.
Ledwo zdążyła o tym pomyśleć, a całe pomieszczenie zalało przyćmione światło lewitujących, w połowie drogi między sufitem a podłogą, świec.
Rozejrzeli się w około. Znajdowali się w ogromnej sali zapełnionej półkami z książkami. Śmierdziało tu stęchlizną i kurzem. Po prawej stronie znajdowały się drewniane schody prowadzące na galerię, która również była przepełniona stosami czarnomagicznych woluminów.
- I co teraz? Skąd mamy wiedzieć gdzie tego szukać? - zirytował się Draco. Zaczynał poważnie wątpić w powodzenie tej akcji.
Lyn intuicyjnie wyjęła z pod płaszcza swój medalion. Blondyn pierwszy raz zobaczył srebrnego węża.
- Co robisz? - zapytał ze zdziwieniem, kiedy ściągnęła łańcuszek z szyi.
- Myślę, że on nas sam zaprowadzi. Zobacz.
Wąż zaczął się leciutko kołysać i błyskać swoim szmaragdowo-zielonym okiem.
Weszli w labirynt regałów.
- Co zrobimy jak już będziemy mieć oba? - zapytała z nadzieją, że usłyszy jakąś inną opcję niż tą, którą zaprezentował jej parę godzin temu.
- Zadajesz potencjalnie problematyczne pytania. Mam propozycję: żyjmy w błogiej nieświadomości.
- Jak możesz sobie żartować w takiej sytuacji...
- W prawo. - Zaproponował, bo stanęli właśnie na skrzyżowaniu. Rzeczywiście, był to dobry kierunek, bo wąż zakołysał się jeszcze mocniej. - A więc wracając do naszej dyskusji, ja wcale nie żartuję.
- Tym gorzej dla nas. - Ofuknęła go.
- Jeju, ale ty się przejmujesz...
- Draco! W przeciwieństwie do ciebie, nie mam ochoty jeszcze umierać.
- A czy ja powiedziałem, że mam?
Aż trudno jej było uwierzyć w to, że był tak rozbawiony jej przerażeniem.
Zagłębiali się coraz to dalej w książkowym labiryncie, prowadzeni przez drgający medalik.
- A co będzie, kiedy już wrócimy do szkoły? - zastanowiła się na głos Lyn.
- Nie wiem... - odparł szczerze Malfoy, wkładając ręce do kieszeni.
- Dzięki za pocieszenie... Hej, zobacz.
Wąż przestał się ruszać, ale teraz cały jarzył się zielonym światłem, a łańcuszek był sztywny.
- Tutaj? - Draco przyjrzał się półkom po obu stronach. - Ale tu nie ma żadnych tajnych skrytek... chyba...
-No właśnie. Chyba. - Lynette przejechała opuszkami palców po zakurzonych tomiskach poukładanych na jednym z regałów.
- Myślisz, że jest ukryty w którejś z książek?
- No, to by była dobra kryjówka. W końcu jest tu ich tyle, że bez wiedzy, gdzie się go schowało, albo bez drugiego medalika, raczej nie można by go odnaleźć. No chyba, że ktoś miałby ooooogromnie szczęście. - Mówiąc to zaczęła przeglądać książki.
- Czekaj... - powiedział Draco.
- Co?
Chłopak wskazał jej półkę wysoko ponad ich głowami, gdzieś z głębi wydobywało się znajome, szmaragdowe światło. Lynette klasnęła w dłonie z radości.
- To na pewno tam! Tylko jak to dostać? - mina jej zmarkotniała.
Malfoy pokręcił głową z niedowierzaniem. - I ty Greenstorme, uważasz się za czarownicę? Accio książka z medalionem!
W jego rękach wylądowała gruba księga. Lyn jak zwykle zrobiło się strasznie głupio, że nie pomyślała o użyciu różdżki.
- No otwórz...
Draco otworzył księgę, która okazała się atrapą. W rzeczywistości było to pudełko w kształcie księgi, a w środku połyskiwał drugi, identyczny medalion w kształcie węża. Wziął go do ręki.
- Dobra, mamy to czego szukaliśmy, a teraz spływamy stąd. - Wstał i odłożył książkę między te niżej położone.
- Tylko którędy? - Lyn rozejrzała się ze strachem w oczach. Medaliony przestały błyskać.
- No gdzieś tam. - Wskazał jej niedbale kierunek. Nagle usłyszeli jakiś zgrzyt.
- O Boże... ktoś tu wchodzi. - Wyszeptała Lyn uczepiając się ramienia Dracona.
- Tylko spokojnie... - Chłopak pociągnął ją wzdłuż szeregu regałów. - Wystarczy, że będziemy cicho, to może nas nie zauważą.
Lynette była pewna, że Malfoy sam nie wierzy w to, co mówi, ale szła za nim najciszej jak tylko mogła. Po kilku chwilach skradania się usłyszeli głosy.
- Niche znowu nie zgasił światła! Co za baran! - rozległ się chrapliwy ton mężczyzny.
- A mi nie wygląda na to, że ktoś zapomniał zgasić światła...
- Oj, daj spokój Tours...
Lyn zaczepiła płaszczem o wystającą książkę, która runęła by na ziemię i niechybnie pociągnęłaby za sobą lawinę innych tomisk, gdyby Draco nie zdoła jej przytrzymać. Odbyło się to kosztem samej Lynette, bo została dosłownie przykuta do półki.
- Nawet się nie odzywaj...- wyszeptał jej prosto w twarz.
Było jej gorąco... nie wiedziała tylko czy ze strachy, czy z powodu bliskości Malfoya.
- Słyszałeś?
- Cholera, Tours niedobrze mi, jak mam z tobą zmianę. Wszędzie tylko słyszysz skradających wrogów. Gdybyś nie był taki stary, pomyślałbym, że cię Moody spłodził!
- Słuchaj, jak usłyszymy ich po prawej stronie, na mój znak, biegniemy do wyjścia. Jasne?
- Oszalałeś... - wychrypiała zdławionym głosem.
- Chcesz żeby tu nas nakryli?
Dziewczyna ze zgrozą pokręciła głową. Starała się nie myśleć o tym, że Draco po prostu miażdży jej rękę, czuła, że krew przestała już do niej napływać.
- Szef się ostatnio wkurzył...
- A czy ty go widziałeś kiedyś zadowolonego?
- Dobra, na trzy... - Draco patrzył jej prosto w oczy, uważnie nasłuchując.
- Raz...
- Ukatrupił Johansa? Co ty powiesz?
- Dwa... - głos chłopaka lekko zadrżał.
- Dosłownie zrobił z niego mokrą plamę.
- Trzy! Teraz!
Puścili się biegiem pomiędzy regałami. Tak jak można się było tego spodziewać, książka o którą Lyn zahaczyła spadła na ziemię, a za nią runęły inne księgi, robiąc przy tym niesamowity hałas.
- Cholera! A nie mówiłem, że ktoś tu jest?!
- Lyn szybciej! - Zawołał za nią Malfoy.
Dziewczyna obejrzała się za siebie i dojrzała jak spomiędzy półek wypadają dwaj wysocy i chudzi śmierciożercy. To wystarczyło, żeby nabrała sił do dalszego biegu. Zrównała się z Draconem.
- No, teraz to rozumiem. - Uśmiechnął się drwiąco.
- Daruj sobie... - wysapała.
Wybiegli na zewnątrz. Lynette pobiegła przodem, ale Draco brutalnie szarpnął ją za rękę, tak, że o mało się nie wywróciła, i pociągnął między drzewa parku.
- Co ty do diabła wyprawiasz?! - krzyknęła, czując, że zaczynają ją boleć płuca. Biegli zdecydowanie za szybko, a długie dystanse nigdy nie były jej mocną stroną.
- Ratuję nam skórę! - wykrzyknął przez ramię. Poczuł jak gałązki biją go po twarzy.
Lyn nie odezwała się więcej, bo było to zbyt trudne w jej sytuacji. Za sobą słyszeli odgłosy ścigających ich strażników. Jakoś dziwnie blisko.
- O cholera! Jest ich więcej!
- Co?!
- Wezwali posiłki! Szybciej!
Ale Lyn już szybciej nie mogła. Czuła jak zaczyna jej brakować powietrza, i z ledwością oddychała.
- Ni-e... dam.... rady... - wysapała.
Draco zaklął brzydko i skręcił ze szlaku w lewo. Pamiętał, że gdzieś tam są powalone drzewa, między którymi można byłoby się ukryć. Ale wyleciało mu z głowy, że wiedzie do nich strome zbocze, pokryte wysokimi, krętymi korzeniami i nisko osadzonymi gałąziami. Dlatego, nawet nie wiedział kiedy się potknął, stracił równowagę... i gdyby Lynette, którą ściskał za nadgarstek, w ostatniej chwili nie złapała jakiegoś nisko rosnącego konaru i uchwyciła dłonią jego nadgarstka, runąłby na łeb na szyję i pociągnąłby dziewczynę za sobą.
- Trzymam cię! - z ledwością, ale jednak.
Odzyskał równowagę. I po kilku chwilach, jak najszybciej ale ostrożnie zeszli w dół wąwozu. Zobaczyli, że w górze błyskają światła różdżek. Dosłyszeli także krzyki:
- Nie pozwólcie im uciec!
- Są w wąwozie!
- Skąd wiedzą?! - Zapytała zrozpaczona Lynette, ocierając krew z policzka.
- Ważne, że wiedzą. Chodź! - Draco poprowadził ją w dół, kamiennym korytarzem.
Czuła, że pościg jest blisko... miała wrażenie, że biegną równo z nimi, tylko, że wrogowie byli na górze, a oni na dole.
W końcu Malfoy zatrzymał się i wskazał jej ciasne przejście.
- Tędy się wydostaniemy. Jak przejdziemy, zostanie nam do pokonania jakieś pięćset metrów do bramy.
- Zgubiliśmy ich?
- Pożyjemy zobaczymy...
Miała go ochotę zapytać, co będzie jak nie pożyją, ale ugryzła się w język. To nie był czas na udowadnianie, kto jest mądrzejszy.
Zaczęli się przeciskać przez szczelinę, co okazało się nie lada wyczynem. Po kilku minutach stękania jakoś udało im się przeleźć na drugą stronę. Lynette stwierdziła, że znajdują się niedaleko wyjścia z parku.
- Oni gdzieś tu są... Szukajcie dobrze.
- Kto to jest? - zachrypiał jakiś głos, gdzieś blisko ich kryjówki.
- Do końca nie wiadomo. Wydaje się, że to był mężczyzna i kobieta...
- Wiedzą kim jesteśmy... - powiedziała, przerażona Lynette do pleców Malfoy'a.
- Mam pomysł. - Draco zwrócił się do niej. - Musimy spróbować ich podejść i oszołomić.
- Pogięło cię? - spojrzała na niego jak na wariata.
- No więc, co proponujesz? - zdenerwował się.
- Eee.... och, no dobrze... ale jak chcesz to zrobić?
Przyczaili się w zaroślach. - Tylko spokojnie. Namierzasz go i unieruchamiasz.
- Łatwo ci mówić. - Żachnęła się Lyn.
- Bo to jest łatwe... tylko się skup...
„Jasne, skup się... Za jakie grzechy?...”
Naliczyli ich trzech, a to oznaczało, że mogło być ich więcej.
- Dobra, ja biorę na siebie tych dwóch, a ty tego, co stoi najbliżej. - Szepnął jej do ucha. - A... i spróbuj spudłować...
- Ha, ha, ha... - zaśmiała się sztucznie. - Bardzo zabawne.
- No to uwaga, ty pierwsza...
Lyn przełknęła ciężko ślinkę. Wycelowała w najbliżej stojącego mężczyznę i krzyknęła:
- DRĘTWOTA!
Mężczyzna sparaliżowany, padł jak długi. A dwaj pozostali zaskoczeni nie zdążyli wykonać żadnego ruchu.
- PETRIFICUS TOTALUS! - krzyknął Draco.
- PETRIFICUS TOTALUS! - dołączyła do niego Lyn. I dwóch śmierciożerców padło z lekka na ryjek w śnieg.
- Tak! - ucieszyła się dziewczyna, szczerząc zęby do Dracona.
Wyszli na drogę. Gdzieś na lewo usłyszeli trzask łamanej gałęzi.
- Zostań tu.
- Pójdę z tobą!
Draco spojrzała na nią i już wiedziała, że lepiej się nie odzywać. Patrzyła jak znika między drzewami.
Chłopak szedł tak cicho, jak tylko mógł. Wydawało mu się, że widzi przed sobą czyjąś sylwetkę więc przyśpieszył. Nagle poczuł bolesne ukłucie w szyję i ktoś zagrodził mu drogę ręką.
- A dokąd to, panie Malfoy? - Draco poczuł nieprzyjemny zapach. - Proszę, proszę. Syn Lucjusza... ciekawe jaką dostanę nagrodę... Hmyyy...
- Lepiej się wykąp Gred. - Warknął chłopak, czego skutkiem było wzmocnienie ucisku różdżki na szyi.
- Na twoim miejscu zastanoiwiłbym się nad wypowiadanymi słowami. Wielki Lucjusz straci swoją dobrą opinię, kiedy Czarny Pan dowie się, że synalek jego zaufanego sługi okrada bibliotekę.
- Niczego stamtąd nie zabrałem. - Skłamał blondyn, gorączkowo szukając jakiegoś wyjścia z tej sytuacji.
- Łżesz. A gdzie podziałeś swoją towarzyszkę, co?
- Puść mnie, bo pożałujesz, że cię matka na świat wydała.
- Nauczę cię najpierw pokory, zanim ojciec zrobi z tobą porządek! Cruc...
- DRĘTWOTA!
Malfoy poczuł jak jak różdżka przestaje wbijać mu się w skórę i słyszał głuchy łoskot walącego się na śnieg ciała. Odwrócił się i zobaczył Lynette, która stała ciągle jeszcze z różdżką wyciągniętą przed siebie.
- Zostań tu?! - krzyknęła na niego. - I co by teraz było, gdybym jednak za tobą nie poszła?!
- Och, zamknij się! Wracajmy zanim ktoś się zorientuje, że brakuje strażników w bibliotece.
Ruszyli więc szybkim krokiem w stronę domu. Była już prawie czwarta kiedy cichaczem weszli do holu i udali się na górę. W korytarzu prowadzącym do pokoju Lyn usłyszeli jakiś ruch, więc szybko schowali się do pierwszego lepszego salonu i poczekali aż szmery ucichną.
- Nigdy więcej nie wchodzę w coś tak beznadziejnego, jak wykradanie z bibliotek jakichś zakichanych medalionów. - Oznajmił Draco. Lyn odwróciła się do niego plecami.
- Czekam.
- Na co?
- Na magiczne słowo. - Zaśpiewała z trudem powstrzymując śmiech.
- Że co? - Draco był ubawiony całą jej postawą.
- Uratowałam ci dzisiaj dwa razy życie. Należą mi się podziękowania. Czekam. - Udawała poważną, odwracając się i z niewinną miną przechyliła głowę w lewo. - Im dłużej czekam, tym masz mniejsze szanse, że przyjmę twoje przepro...
Nie skończyła, bo Draco przyciągną ją do siebie za rękę i namiętnie pocałował. Nie mógł już dłużej się opierać.
- Może być? - szepnął, na chwilę odrywając swoje usta od jej.
W odpowiedzi na jego pytanie Lynette objęła dłońmi jego szyję i pocałowała go z całą pasją, jaką w sobie miała.
Czuła jak dłonie Dracona zanurzają się w jej włosach. Chłopak był zły na siebie, że tak łatwo poddaje się urokowi Lyn. Ale czując ją przy sobie, mając ją tylko dla siebie zapominał o tym, że go irytowała i denerwowała pod każdym względem.
Dziewczyna przesunęła swoją dłoń z jego szyi, na policzek, czując pod palcami ranę i zaschniętą krew.
Nie wiedzieli ile czasu minęło, tak pochłonięci byli sobą. Do rzeczywistości przywrócił ich mężczyzna, który wyszedł z za zasłony i zaczął bić brawo. Lyn odsunęła się od Dracona i spojrzała w stronę okna, serce tłukło się w jej piersi niemiłosiernie. Spojrzała ukradkiem na Malfoy'a, on także wyglądał na wstrząśniętego tym, kogo zobaczył
-Koniec zabawy dzieciaki... - wychrypiał mężczyzna, szczerząc zęby w ironicznym uśmiechu.
Ali Ali
PostWysłany: Czw 15:12, 04 Maj 2006    Temat postu:

Nie rozumiem czemu nkt nie kometuje. To takie cudowne opowiadanie.
no dobra to od poczatku.
Główna bohaterka- ciekawy charakterek, wokół niej jest mnóstwo tajemnic, co sprawia, ze mnie samej ona tez się taka wydaje.
Draco - czasem chamski, czasem nie. zależy chyba od pogody.
Sanpe- malo go w tym opowiadaniu, szkoda. Zdaje mi się, ze zalezy mu na dobru własnego domu...
Smok- pewny siebie, ale za to jaki kochany. Nawet dobre rady daje.
Harry - nie lubie go, wczułam się w slizgońską rolę. Strasznie wkurzający się w tym ff zrobił. Nigdy nie patrzyła na niego od tej strony.
Matka Lyn- nie rozumiem jej. Kocha swoja córkę, czy nie? a kochała męza, czy nie? Strasznie skomplikowana kobieta, naprawdę!
Ogólne wrażenie pozytywne.
pozdrawiam
Al
Tuśka
PostWysłany: Nie 19:15, 26 Mar 2006    Temat postu:

Oto nowy rozdzialik, życzę miłej lekturki:)

9. Wspólnicy?

Dwa dni. Co może się zmienić w zaledwie czterdzieści osiem godzin? Nic? A może zupełnie wszystko?
Dwie doby, mogą oznaczać kolejne ofiary Voldemorta. To kolejni czarodzieje podstępem lub siłą wcieleni w szeregi jego popleczników. To kolejni ludzie zasypiający z myślami o lepszym jutrze. To kolejne zmartwienia, kolejne szczęście. To zmiany decyzji, myśli, poglądów. To początek nowych uczuć, koniec starych zwyczajów.
To tylko i aż dwa dni...

***
Następne dwa dni po spotkaniu z Braxisem były dla Draco Malfoya istnym piekłem. Bez przerwy myślał o smoku, o tej dziwnej i beznadziejnej rozmowie, o ojcu, Voldemorcie i, ku swojemu niezadowoleniu, o Lynette.
Zbyt wiele w tym wszystkim było niejasności, zbyt wiele wyrzeczeń i obowiązków, by mógł zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Mimo to w jakiś dziwny sposób czuł, że chce zrobić coś wbrew temu wszystkiemu, co robił dotychczas. Bez wątpienia Braxis zasiał w nim ziarno niepewności. Był zły, że jakiś latający gad schrzanił mu życie, pozbawi go celu i priorytetów. A może to wcale nie smok był przyczyną tych zupełnie nowych doznań? Może był tylko iskrą, która padła na podatny materiał? Może tak naprawdę sam powoli zaczynał uświadamiać sobie, że ojciec zgrabnie nim manipuluje... To znowu prowadziło go do rozmyślań nad tym, co zrobił z własnej woli, a co na życzenie, albo raczej rozkaz, ojca.
Dochodził do zdumiewających wniosków, a potem sam siebie karcił. Wiedział, że nie wolno mu zdradzać rodziny, a mimo to czuł nieodpartą pokusę, by w końcu zrobić coś na własną rękę. Voldemort? Czy naprawdę chciał zostać Śmierciożercą? Tak? A może już nie? Nie wiedział, chociaż wyrok był już podpisany. I co? Znowu to samo. Kolejna sprawa, w której nie zapytano go o zdanie.
Miał dość im dłużej o tym myślał, tym bardziej miał ochotę się wyłamać... miał ochotę zakpić z Lucjusza i z... Czarnego Lorda?
Czy wolno mu kpić z Voldemorta? Czy to nie oznacza śmierci? Może... ale to oznacza również, że stać go na coś innego niż bierne poddanie się.
Dlatego w środę rano nie poszedł tak jak inni na śniadanie, tylko udał się nad jezioro.
Czuł jak rośnie w nim bunt, jak gniew rozpala jego krew i uderza gorącem do głowy.
Stanął pod tym samy drzewem co dwa dni temu, rozejrzał się, czy nikogo nie ma i krzyknął:
- Mam gdzieś ciebie i cały ten pieprzony pomysł o wydobywaniu jakichś różdżek, z jakichś jaskiń! Ale wiedz jedno, zrobię to! A wiesz dlaczego?! Bo tego chcę i koniec! Nie robię tego dla ciebie, dla Dumbledore'a czy dla Lynette! Tylko dla siebie! Jasne?!
Nikt mu nie odpowiedział, słyszał jedynie zawodzenie wiatru. Zdenerwowany przestępował z nogi na nogę, by ochronić się przed zimnem.
„No i tak to jest, jak chcesz coś udowodnić, to wszyscy cię mają w du...”
- Wiedziałem, że wrócisz synu Lucjusza Malfoya.
Draco momentalnie odwrócił się w tę stronę z której dobiegł go syczący głos. Smok unosił się i opadał, machając swoimi nienaturalnie dużymi skrzydłami.
- Wcale nie. W każdej chwili mogę zmienić zdanie, rozumiesz?! Nie jestem zależny od jakiegoś głupiego przeznaczenia! - chłopak zacisnął dłonie w pięści.
Braxis mierzył go przez chwilę badawczym spojrzeniem, po czym rzekł:
- Więc chcesz wziąć w tym udział?
- Myślałem, że rozumiesz, co się do ciebie mówi. W każdym razie muszę ci udowodnić jak cholernie się mylisz, mówiąc, że jestem od kogokolwiek zależny, albo że mną ktoś kieruje! - zmrużył oczy, patrząc gdzieś ponad latającym gadem.
- Skoro już wszystko wyjaśniłem... co mam zrobić?
- Nie wiesz? - smok zdawał się robić wszystko, żeby wyprowadzić go z równej równowagi, ale Draco nie zamierzał się tak szybko dać sprowokować. Wziął więc głęboki oddech i odpowiedział:
- Ależ oczywiście, że wiem, tylko udaję głupka, żeby usłyszeć to od ciebie. Jasne, że nie wiem!
- Po pierwsze, musimy znaleźć drugą część medalionu. Bliźniaczą połówkę, tej którą ma już Lynette.
- To Gren... znaczy Lyn... – poprawił się widząc ostry wzrok Braxisa –... ma jeż jedną część? - był ewidentnie zaskoczony.
Smok skinął łebkiem. - Będziecie musieli się dogadać w wielu kwestiach.
Malfoy spojrzał na swego dziwnego towarzysza, nie kryjąc zdenerwowania.
- Co to znaczy w wielu kwestiach?
- Chłopcze, akurat ty chyba rozumiesz, o co chodzi w tej legendzie.
O tak, rozumiał, że to on jest tym chłopcem o imieniu smoka (ku jego rozpaczy brzmiało to prawie jak przydomek Potter'a, „chłopiec, który przeżył”), jego imię tak rzadkie i niepowtarzalne, oznaczało przecież dosłownie, smok. Natomiast zastanawiała go inna sprawa.
- Czy to znaczy, że Lynette pochodzi z Rodu Władcy Smoków?
- Płynie w niej krew Dantona. Wydaje mi się, że już to zrozumiała. Jednak to co się stało ostatnio... - Braxis urwał, lądując na pobliskim głazie. Ślizgon rozumiał, o co mu chodziło.
Lyn była potomkinią Dantona, a to oznaczało, że nie może jej nikt zastąpić w wykonaniu tego zadania. Jednak śmierć przyjaciela, a zaraz potem ojca, raczej nie wpłynął dodatnio na dobro tej sprawy.
- Tak Draco, dobrze myślisz...
Chłopak wzdrygnął się. - Jak to? Chyba nie czytasz w myślach?
- No, właśnie tak. Ale to nie jest teraz ważne.
„Jasne, dla kogo nie jest, dla tego nie jest.”
- Musimy zrobić wszystko, żeby Lyn nie popełniła jakiegoś głupstwa. Nie wykluczone jest, że Voldemort przewidział jaka będzie jej postawa...
- Czekaj, czekaj. Sugerujesz, że Czerny Pan wie o tym, że ona jest z rodu Dantona? - chłopak zmarszczył brwi, chowając dłonie do kieszeni płaszcza.
- Nie zapominaj, że jej ojciec był śmierciożercą służącym mistrzowi oklumencji.
- No ale...
- Posłuchaj, Voldemort uważał, że jest potężny do tego stopnia, że może sam dostać się do jaskini, bez tych wszystkich medalionów i książeczki... ale okazało się to niemożliwe. Kazał więc odnaleźć owe przedmioty.
- Przecież to Lyn ma medalion. - Prychnął sceptycznie blondyn.
- I książeczkę. A to oznacza, że Czarny Lord powinien sobie lepiej dobierać swoich zaufanych sługusów.
- To znaczy, że to śmierciożercy przekazali jej te przedmioty?
- Dokładnie. Najpierw Lary Mocna Ręka, na Pokątnej złapał ją i wcisnął jej książkę ...
- Ale skąd, do licha, wiedział, że ma ją dać akurat tej konkretnej osobie? - zapytał o to, co nie dawało mu spokoju. Bo w końcu byłby to chyba zbyt wielki zbieg okoliczności.
- Lary znał Alberta, niewykluczone, że razem doszli do wniosku, żeby nie oddawać swojemu panu tego co powierzono im znaleźć. Albert Greenstorme zdawał sobie sprawę z tego, co by się stało gdyby Voldemortowi udało się jeszcze znaleźć tych dwoje, o których wspomina legenda. Musiał też wiedzieć, że jedną z tych osób jest jego jedyna córka i chciał ją chronić. Oddał jej medalion licząc, że w ten sposób Czarny Pan nigdy nie dostanie tego, czego pragnie od tak dawna.
Draco wpatrywał się w Braxisa z szeroko otwartymi oczami. Nie mógł uwierzyć w ani jedno jego słowo. Śmierciożercy, którzy odwracają się od swojego pana? Nie to niemożliwe. Po prostu nierealne...
- Obaj już nie żyją. - Odezwał się ponownie Braxis. - Przypuszczam również, że Voldemort nie wie gdzie znajdują się tak cenne artefakty potrzebne mu do osiągnięcia celu. Zapewne sądzi, że wiarołomni słudzy ukryli je w jakichś bezpiecznych miejscach. Teraz jednak Lynette może zechcieć pozbyć się tych przedmiotów... nie wiadomo co jej przyjdzie do głowy.
- A więc pan Greenstorme oddał jej medalion, wierząc że będzie u niej bezpieczny?
Smok skinął po raz kolejny swoim kolczastym łebkiem.
- Ale to się kompletnie mijało z celem... jeśli Czarny Pan zechce dorwać Lyn, to dorwie równocześnie to czego mu brakuje!
- Nie rozumiesz? - Braxis poruszył się nie cierpliwie. - On to zrobił z miłości.
Nastała chwila milczenia, podczas której Draco poczuł coś nowego. Jakiś dziwny zawód... tylko nie wiedział z jakiego powodu.
- No dobra, a co z tym drugim medalionem? - zmienił temat, oparł się o drzewo krzyżując ręce na piersiach.
- To ciekawe. Został ukryty w bibliotece.
- Tutaj?
- Nie, oczywiście, że nie tutaj. Jest schowany gdzie indziej.
- To jak masz zamiar go odzyskać? - Malfoy odgarnął włosy, które nieznośny wiatr wpychał mu do oczu.
- Nie ja, tylko wy. - Sprecyzował smok, stając na dwóch tylnych łapach.
- Że co?! - nie mógł się powstrzymać, by nie parsknąć śmiechem.
- Zdecydowałeś się pomóc, a drugi srebrny wąż ukryty jest w Bibliotece Mądrości.
Draco po prostu stał i gapił się na gada z otwartymi ustami. - Ee... aee... ale to przecież... jak to możliwe? - wydukał z ledwością.
- Jak już wspominałem Voldemort musiał to planować od dawna, jeszcze za nim Harry Potter pozbawił go mocy. Być może już wtedy udało mu się zdobyć jedną z połówek i kazał twojemu dziadkowi schować ją w bezpiecznym miejscu. A rodowa biblioteka, opatrzona hasłem jest bezpiecznym miejscem, czyż nie?
Ślizgon naprawdę nie miał pojęcia co odpowiedzieć. To, że jego rodzina od dawna była po ciemnej stronie nie było dla niego nowością. Ale nie miał zielonego pojęcia, o tym, że jego dziadek ukrył coś w tej starej, pełnej ksiąg czarnomagicznych bibliotece. Zachował jednak spokojną minę, jakby przed chwilą dowiedział się o gdzie można kupić najlepsze na świecie paszteciki dyniowe.
- Rozumiem. Oczekujesz, że uda mi się zabrać stamtąd tę brakującą część. Chcesz, żebym wystąpił przeciwko własnej...
- No i znowu to robisz. - Przerwał mu spokojnie Braxis.
- Co? - zirytował się Draco.
- Znowu zastanawiasz się, co będzie, kiedy ojciec się dowie. Czy zawsze masz zamiar robić to, co on ci rozkaże?
Chłopak udał, że teraz najciekawszą rzeczą na świecie są drzewa w zakazanym lesie, tańczące w rytm wiatru.
- Musisz zabrać Lyn ze sobą, kiedy będziesz wracał do domu na święta, tak jak pisała twoja matka.
„Wszystkowiedzące smoki, o Boże!” Draco wzniósł oczy ku niebu.
- Będziecie musieli uważać. Lucjusz nie cofnie się przed niczym....
„Jakbym nie wiedział.”
- Zabranie Lynette do twojego domu może i nie jest bezpieczne, ale na pewno jest niezbędne. Musicie być też ostrożni, kiedy już zdobędziecie medalion.
- No dobra, a co ja z tego będę miał?
- Satysfakcję. - Mówiąc to smok wzbił się w powietrze i odleciał w stronę zakazanego Lasu.

***
-Wznieś mnie ponad każdy ból
Bo zrozumieć chcę... - Lynette błąkała się bez celu po zamkowych korytarzach, nucąc cicho pod nosem. Wydarzenia z przed dwóch dni załamały ją całkowicie. Już nie płakała, czuła się tak, jakby wszystkie możliwe łzy popłynęły wtedy w szatni, na ramię Dracona Malfoya.
- Chcę się poczuć jak przedtem,
Zanim zgubiłam sens ...
Jak dobrze ta piosenka odzwierciedlały jej stan duszy. Miała wrażenie, że już nic nie będzie wstanie wyleczyć jej z tej zapaści jaka się w niej zrodziła. Zaniedbała przyjaciół, nie chciała z nimi rozmawiać. Unikała wszystkich. A kiedy Dumbledore chciał z nią zamienić kilka słów, krzyczała, że nie potrzebuje niczyjego współczucia i kryła się w dormitorium.
-Cień zasłania moje łzy. Nie jestem kimś, kim myślałam, że mogę być...
Jakie mam szanse by odnaleźć się? Co robić, by do końca nie zginąć we mgle? - schodząc po schodach, dostrzegła w korytarzu Kiarę i Sarę, były jakieś zdenerwowane i zdawały się podsłuchiwać kogoś, kto był obecnie w klasie. Dziewczyna poczuła ukłucie w sercu, nagle ogarnęła ją potrzeba podejścia do nich i usłyszenia ich głosów.
Zanim zeszła z ostatniego stopnia drzwi klasy otworzyły się gwałtownie i ku wielkiemu zdziwieniu Ślizgonki, na zewnątrz wypadła Pansy Parkinson. Kiedy przebiegała obok Lyn, ta zauważyła, że dziewczyna jest zarumieniona i wyraźnie zdenerwowana.
Z pytającym wyrazem twarzy podeszła do Sary i Kiary, ale zanim zdążyła wydusić z siebie jakiekolwiek słowo z tej samej sali wyszedł wzburzony Daniel. Nie odezwał się, tylko szybkim krokiem oddalił w dół korytarza.
Tego było już za wiele.
- Co tu się dzieje?
Kiara spojrzała na swoją przyjaciółkę i zanim odpowiedziała, rzuciła się jej na szyję.
- Nareszcie się do nas odzywasz! - zawołała dziarskim tonem.
- Duszność... brak oddechu.. - wychrypiała Lyn, bo rzeczywiście uścisk Krukonki był niczym atak boa dusiciela.
Przyjaciółka w końcu pozwoliła dziewczynie odetchnąć. Sara stała za nią i uśmiechała się przyjaźnie, bo nawet z nią nie rozmawiała już od dawna.
Z trudem, ale ku swojemu zdziwieniu, odwzajemniła uśmiech.
- Co mu się stało? - zapytała, kiedy już zapanowała zwyczajna atmosfera.
- To ty nie wiesz? - Kiara spojrzała na nią ze zdziwieniem.
Lynette zapłonęły policzki. Tak, całkowicie zaniedbała swoich przyjaciół. A najgorsze było to, że działo się tak jeszcze przed śmiercią jej ojca. Jak mogła do tego doprowadzić? Jak mogła odrzucać ich pomoc i wsparcie, które jej ofiarowali po tej bolesnej stracie? Czuła się okropnie winna, teraz ze wstydem pokręciła przecząco głową.
- Daniel... - czarnowłosa, nie wiedział jak to powiedzieć i wyraźnie szukała odpowiednich słów.
Lyn uderzyła nagle dziwna i zupełnie nieprawdopodobna myśl. Daniel? Pansy?
Coś z jej myśli musiało się odbić w oczach, bo Krukonka z nadzieją pokiwała głową.
- Ale nie chcecie mi chyba powiedzieć... - nie wiedziała czy ma się śmiać czy płakać.
- No...- potwierdziła Sara, robiąc minęła pod tytułem „niestety to prawda”.
- Żartujecie. Pansy i Dan?
- Konkretnie, to Dan jest, tego, no wiesz. On chyba coś do niej... - jąkała się Kiara, gestykulując nerwowo. - Ale ona go za każdym razem, powiedzmy delikatnie, spławia.
Ślizgonka była w lekkim szoku. - To on ma to od dłuższego czasu?
- Od połowy listopada. - Sprecyzowała Sara przymykając jedno oko.
Lyn parsknęła, nie mogła się nadziwić, że niczego nie zauważyła. Pokiwała z niedowierzaniem głową. - Ale dlaczego wybrał akurat taką głupią krowę? - nie mogła się powstrzymać. Uważała, że Daniel zasługuje na kogoś znacznie lepszego.
- No cóż, mawiają, że serce nie sługa. - Wzruszyła ramionami Kiara.
- Ale ona chyba za nim nie przepada, no nie? Więc po co on sobie nią głowę zawraca?
- Przecież wiesz. Parkinson ciągle myśli, że Malfoy się nią interesuje. - Oznajmiła Sara, rzucając jej dziwne spojrzenie.
- No, chyba tak jest. Tym bardziej Dan powinien dać sobie spokój. - Orzekła Lyn, nie rozumiejąc dlaczego właśnie teraz w jej głowie pojawiło się wspomnienie ostatniego, bliskiego spotkania z Draconem.
- Och, dziewczyno! Czy ty naprawdę jesteś ślepa? - Lynette popatrzyła uważnie na swoją koleżankę z dormitorium. - No, bo on się wcale nią nie interesuje. - Dodała po chwili, lekko zmieszana Sara.
- Nie ważne, w każdym razie nie rozumiem Daniela...
Kiara wyglądała na dziwnie spiętą. W końcu jednak postanowiła powiedzieć co jej ciąży na duszy. Zastanawiając się nad czymś, powiedziała:
- Lyn, posłuchaj. Musimy o czymś pogadać.
- O czym?
- O tobie.
Ślizgonka zmarkotniała.
- O nie, nie, nie! Tym razem się nie wymigasz. - Kiara chwyciła przyjaciółkę za ramię, kiedy ta odwróciła się żeby odejść. - Lynette jesteśmy przyjaciółkami! Nie pozwolę ci samej walczyć ze wszystkimi trudnościami!
- To bardzo dla nas ważne. – Poparła Krukonkę Sara. - Chcemy ci pomóc, tylko nie wiemy jak skoro nie chcesz nam powiedzieć o co chodzi.
Miały rację... już dawno powinna była im powiedzieć...
- Dobrze... znajdźmy jakieś lepsze miejsce, gdzie będziemy mogły usiąść.
Kiara i Sara spojrzały na siebie, kiwnęły głowami, po czym wepchnęły Lyn do klasy w której niedawno rozmawiali Pansy i Dan.
Usadowiły się na ławkach, a Lynette zaczęła wszystko od początku wyjaśniać.
Opowiedziała o dziadku spotkanym na Pokątnej, o ojcu i medalionie (kiedy pokazała im srebrnego węża, dziewczyny nie mogły wydobyć z siebie ani słowa). Potem przeszła do dziwnych pergaminów z tajemniczym pismem i szlabanu. Kiedy doszła do momentu w którym spotyka Braxisa, zawahała się, ale Sara i Kiara nie pozwoliły jej niczego zataić, a więc dowiedziały się i o gadającym smoku.
- Taaa... jasne, mogłabyś nie ściemniać? - tak zareagowała jej współlokatorka na tę niecodzienną wiadomość, ale kiedy Lyn z poważną miną i rękami skrzyżowanymi na piersiach wpatrywała się w nią, musiała uwierzyć jej na słowo. Następnie przyszła kolej na streszczenie legendy i swoich przypuszczeń na jej temat.
- Myślisz, że to ty?
- Tak... myślę, że tak. Rodzina od strony mojego ojca nosi przydomek Synów i Córek Władcy Smoków . Do tej pory nie wiedziałam co to znaczy, a tato nigdy nie chciał używać tego przydomka. Pamiętam, że mama się na niego za to wściekała... - głos jej przycichł, jak zawsze, gdy wspominała nieżyjącego Alberta.
- Acha...- Wyrwało się Kiarze, która gapiła się na przyjaciółkę z lekkim przerażeniem, ale i zafascynowaniem.
- Nie mam pojęcia natomiast, kto może być tą drugą osobą. W sumie to i tak już nie jest ważne. Nie zamierzam nic z tym dalej robić...
- Co?! - wybałuszyła na nią oczy Kiara.
- Zamierzam oddać i książkę i medalik Dumbledore'owi, niech robi z tym co chce. Z resztą już dawno powinnam była się tego pozbyć.
- Zwariowałaś...- Krukonka wyglądała tak, jakby przed chwilę dostała czymś wyjątkowo ciężkim w głowę. - Masz coś, co może pomóc pokonać tego gnojka i chcesz to oddać? Lynette!
- Czego wy wszyscy ode mnie oczekujecie?! - wzburzyła si Ślizgonka. - Że będę żeńską wersją Potter'a? Że będę się poświęcać? Robić z siebie bohaterkę? Otóż nie, nie mam takiego zamiaru!
- Ale Lyn, Sama-Wiesz-Kto zabił twojego tatę! - słowa wypowiedziane przez Sarę podziałały na Lynette jak siarczysty policzek. Dziewczyna zerwała się ze swojego miejsca.
- Niczego nie rozumiecie! - krzyknęła i zanim którakolwiek zdołała coś powiedzieć wybiegła z klasy i popędziła przed siebie korytarzem.
Wściekłość jaka ją ogarnęła była całkowicie nieuzasadniona. W końcu zmęczona biegiem musiała się zatrzymać. Oparła się o zimną ścianę i przymknęła oczy, oddychając płytko.
Po kilku chwilach uspokoiła się, chociaż nadal czuła, jak złość burzy jej krew.
- I co się tak gapisz? - warknęła na grubego szlachcica, zerkającego na nią ze swojego bogato zdobionego obrazu. Możny prychnął i zadzierając nos do góry zniknął za ramą.
Podjęła decyzję, jutro rano odda wszystko Dubledore'owi (wiedziała, że dziś dyrektora nie ma w zamku). Kiwnęła sama do siebie głową, ale zanim zrobiła choćby krok poczuła znajomy ból w klatce piersiowej. Przyciskając dłonie do piersi znów oparła się o ścianę, ze wszystkich sił walcząc, by nie zemdleć.
Udało się, powoli gorąca fala piekącego bólu odpłynęła. Było jej strasznie ciepło i miała zawroty głowy. Mimo to wyprostowała się i nieco oszołomiona poszła w dół korytarza.
Nie mniej niż po pięciu minutach doszła do skrzyżowania i usłyszała jakieś niewyraźne odgłosy z za rogu.
- Zobaczyby kto się będzie śbiał ostatni Weasley! - krzyczał ktoś i już w następnym momencie wpadł na nią Draco Malfoy, który cofał się wpatrując w odbiegającego Rona.
- Patrz jak łazisz... - warknął oglądając się za siebie.
Lynette patrzyła na niego z szeroko otwartymi oczami i wyrazem szoku na twarzy. Malfoy bowiem trzymał w dłoniach, przyciśniętych do twarzy swój nos, a z pomiędzy palców ciekła krew.
- Greenstorbe! - wybełkotał stłumionym głosem.
- Matko, Malfoy, coś ty robił? - „i po co wdajesz się z nim w rozmowę?”
Chłopak wykrzywił się z bółu. - Co ja robiłeb? To ten piebrzony Weasley!
- Biliście się? Czym cię łupną? Pięścią czy zaklęciem?
- Bardzo śbieszne Greenstorbe... Tak po za tyb, jak bnie naprawią to busiby porozpawiać...
„O nie... co to, to nie.” poczuła jakby ktoś w jej żołądku rozpalił ogień.
- Zabierz łapy z nosa. – Rozkazała wyjmując z kieszeni szaty różdżkę.
- Co?
- Słyszałeś. Zabieraj łapska.
- Nigdy w życiu!
- To się wykrwawisz.
- Chciałabyś. Pójdę do pielęgniarki.
- Która wpakuje cię do łóżka na cały tydzień. Nie ma tak dobrze. - Wycelowała w niego różdżkę. Draco miał swoją schowaną w kieszeni i żeby jej dosięgnąć musiałby oderwać rękę od twarzy, a wtedy Lyn mogłaby zadziałać, nie zamierzał się więc poddawać.
- Zabierzesz ręce dobrowolnie, czy mam użyć zaklęcia? - Lyn spojrzała mu prosto w oczy z rozbawieniem.
Zmierzył ją najbardziej wściekłym wzrokiem, na jaki mu pozwalał jego złamany nos, po czym odsunął dłonie.
Ślizgonka po raz pierwszy od dwóch dni miała ochotę wybuchnąć śmiechem. Pomimo, że złamany nos to poważna sprawa, Malfoy ze spuchniętą twarzą i umazany krwią przedstawiał komiczny widok.
- Skąd bam wiedzieć, że bi go bardziej nie uszkodzisz? - łypnął na nią podejrzliwie.
- Stąd, że miałam już podstawy MPP i zaliczyłam je na powyżej oczekiwań. Po za tym oboje wiemy, że nie cierpisz pani Pomfrey, więc lepiej bądź już cicho i daj mi zrobić co trzeba. - Mówiąc to podwinęła czarne rękawy i wycelowawszy w blondyna wymamrotała odpowiednie zaklęcie. W jednej chwili nos Malfoy'a powrócił do swojej normalnej postaci, a chłopak przestał odczuwać ból. Z niedowierzaniem dotknął czubka nosa, a Lynette w tym czasie kolejny raz machnęła różdżką, usuwając ślady krwi.
Zanim Draco zdążył cokolwiek powiedzieć, minęła go bez słowa i poszła w kierunku schodów do Sali Wejściowej. Dogonił ją jednak zanim zdążyła zejść na dół.
- Poczekaj! Wiem o Braxisie. – Miał nadzieję, że dzięki zaskoczeniu zmusi ją do rozmowy. Lyn zatrzymała się gwałtownie i zmierzła chłopaka badawczym spojrzeniem.
- Wiem o wszystkim... - Stanął przed nią, zagradzając jej drogę.
- I co z tego? - udała, że ją to nie obchodzi.
- To z tego, że jedziemy na tym samy wózku. - Draco patrzył prosto w jej ciemno niebieskie oczy.
- Nie bądź śmieszny Malfoy. – Odepchnęła go tak, żeby mogła przejść. Chłopak jednak zatrzymał ją łapiąc za kaptur jej szaty.
- Hej, puszczaj!
Ale Draco nie miał zamiaru tego robić dopóki nie powie tego, co chciał powiedzieć. Połowa ludzi w Wielkiej Sali zaczęła się im przyglądać.
- Chce ci powiedzieć, że pojutrze wyjeżdżamy, więc lepiej spakuj kufer...
- Nigdzie z tobą nie pojadę.
- Wydaje mi się, że w tej kwestii nie masz wiele do powiedzenia.
- Więcej niż ci się wydaje. - Mówiąc to Lyn wyjęła ręce z rękawów, odwróciła się do Dracona i wyrwała mu szatę z rąk. - I daj mi święty spokój.
- I oczywiście nic cię nie obchodzą pozostali... - „Trochę się zapędziłeś stary” pomyślał, kiedy to powiedział.
- A od kiedy ciebie interesują pozostali? - krzyknęła na niego schodząc i nie oglądając się za siebie. Fakt, że obserwowało ich tylu ludzi nie wpłyną bynajmniej na jej dobre samopoczucie.
- Greenstorme, jesteś irytującą, głupią...
Dziewczyna wycelowała w niego różdżką z nad swojego ramienia:
- Silentium. - Wymamrotała zaklęcie, a Malfoy momentalnie stracił głos. Cała Wielka Sala wybuchnęła śmiechem, a Lynette korzystając z okazji szybkim krokiem udało się w kierunku lochów.

***
Zimowe wieczory mają to do siebie, że są chłodne i ciągną się w nieskończoność.
Ten nie był inny, może tylko bardziej chłodny i jeszcze dłuższy. W jego zakamarkach kryły się największe tajemnice...
Błysk złotych oczu, tupot nóg, świszczący oddech...
Niemy krzyk...
Tak, jeżeli masz złe zamiary, to najlepiej jest zrealizować je w chłodne, dłużące się zimowe wieczory...

***
Tego ranka w Hogwarcie nie można było nazwać udanym. Kiedy wszyscy uczniowie zeszli na śniadanie, Albus Dumbledore, który zdążył już wrócić do zamku, podniósł się z miejsca i przemówił:
- Przykro mi, że muszę zepsuć wam smak śniadania, ale zmuszony jestem was powiadomić o tragedii, do jakiej doszło dzisiejszej nocy... - Urwał, a w sali zapanowało nieprzyjemne poruszenie. Przy stole Huffelpuffu było najgłośniej.
Dyrektor uniósł dłonie do góry i w sali powoli nastała cisza.
- Hogwart zaczyna być niebezpieczny. Zaginęło dwoje uczniów... Gloria McEvan i William Scot. Obydwoje byli z Huffelpuffu. Jeżeli ktokolwiek może wiedzieć coś na ten temat proszę, żeby natychmiast dał mi o tym znać. Musimy współpracować jeszcze bardziej niż dotychczas, jeżeli chcecie aby szkoła Magii i Czarodziejstwa nadal istniała. Powinniście też wiedzieć, że minister magii chce ją zamknąć jeżeli nie przestaną dziać się tu dziwne i tak groźne rzeczy.
Szmer powrócił. Każdy chciał coś powiedzieć swojemu sąsiadowi, więc Dumbledore jeszcze raz uniósł ręce.
- I jeszcze jedno. Zajęcia z Eliksirów zostają odwołane, ale profesor Snape kazał przekazać, żebyście się tym wyjątkowo nie cieszyli. - Dyrektor spojrzał po zdumionych twarzach uczniów, po czym usiadł na swoim miejscu.
- Świetnie... ale co mogło skłonić starego nietoperza do odwołania lekcji? - szepnęła Sara do Lynette, która w duchu postanowiła, że najwyższy czas porozmawiać z Dumbledore'm.

***
O godzinie dziesiątej zamiast na Zielarstwo, Lyn wróciła do dormitorium by wyjąć z ukrycia książkę. Teraz gdy trzymała ją w dłoniach nie była pewna czy chce ją oddawać.
„Idiotko skończ z tym wreszcie!”
„A jeśli dzięki temu uda się powstrzymać Czarnego Pana?”
„Tobie?”
„Braxis mówił...”
„Czy ty przypadkiem nie pragniesz być sławna, jak Potter?”
„Nie”
„No to skończ z tym! Idź do dyrektora i zamknij tę sprawę raz na zawsze!”
„Tak! Zrobię to!”
Wstała i wyszła z sypialni. W Pokoju Wspólnym było kilka osób, głównie drugoklasistów, którzy mieli przerwę w zajęciach. Czworo siedziało pod ścianą i grało w czarodziejskie szachy.
Lyn bardzo powoli przeszła przez pomieszczenie. Nagle portal wejściowy otworzył się i do środka wpadł Draco Malfoy. Był zdeterminowany, a jego szare oczy utkwione były groźne w Lynette. W następnej sekundzie wyjął różdżkę celując w dziewczynę:
- EXPELLIARMUS!
Różdżka Lyn wylądowała w jego wyciągniętej dłoni.
- Co ty do diabła wyprawiasz?! - Ślizgonka obdarzyła go rozeźlonym spojrzeniem. Podszedł do niej zmuszając ją, by cofała się dopóki nie oklapła na najbliższy fotel.
- Malfoy!
Chłopak pochylił się nad nią, tak że znalazła się pomiędzy jego rękami, które położył na bocznych oparciach fotela.
- Pogadamy? - zapytał patrząc na nią z góry.
- Chyba cię pogięło. - „Dlaczego zrobiło się tak gorąco?”. Bliskość Dracona wpłynęła na nią w bardzo dziwny sposób.
- Jak chcesz to mogę ciebie zaraz pogiąć.
Teraz stali się centrum zainteresowania wszystkich dziesięciu osób zgromadzonych w pokoju.
- O co ci chodzi?!
- O twoje dziecinne zachowanie. - Blondyn zmrużył oczy.
- Daj spokój. Co cię napadło? Nagle chcesz odgrywać jakiegoś zakichanego bohatera?
- Nie o to chodzi!
- A o co? Oświeć mnie. Wpadasz tu jak przeciąg, rozbrajasz mnie...
„Co to było?” urwała gdy spojrzała mu w oczy. Malfoy zacisnął usta. Sam nie wiedział dlaczego się tak zachowuje. W sumie chciał udowodnić sobie, że nikt nim nie kieruje, że ma swoje zdanie i że...
- Muszę komuś coś udowodnić... Lynette musisz ze mną jechać do domu na święta.
- Niczego nie muszę. - Mimo że nie mogła się ruszyć ciągle jeszcze znajdowała siłę, żeby mu odpyskować, „Hej, czy ty powiedziałeś do mnie Lynette? Odbiło ci?”.
- Czy chociaż raz mogłabyś się nie upierać? Co się gapicie?! - warknął na nie kryjących zainteresowania drugoklasistów. - Powinnaś pomyśleć za nim coś zrobisz.
- Znalazł się doradca od siedmiu boleści. – dziwczyna miała dość , chciała wstać, ale Draco pchnął ją z powrotem na miejsce.
- Masz książkę i medalion, nawet nie waż się ich nikomu oddawać.
- Bo co?
- Bo popełnisz największą głupotę w swoim życiu. - Patrząc na jej rozgniewaną twarz odkrył, że najchętniej by ją w tym momencie pocałował... „nie... nie, nie, weź się w garść chłopie!”
- Jesteś śmieszny...
- A ty żałosna!
Lynette poczuła się jakby uderzył ją w twarz... to było nie w porządku, na jakiej podstawie tak ją oceniał?
- Zapomniałaś już o tym twoim kumplu? O ojcu? Teraz zaginęło dwoje nowych uczniów! I wiesz dlaczego Snape odwołał zajęcia?!
Lyn wstrzymała oddech, wpatrując się w Malfoya z czystym przerażeniem.
- Bo został ranny! A ty co?! Ty udajesz pokrzywdzoną przez los!
- Niczego nie udaję! - znowu spróbowała się podnieść, ale znów niczego to nie dało.
- To dlaczego tak żałośnie się poddajesz, zamiast się zemścić?
- Co ty bredzisz? Mógłbyś się trochę odsunąć? - musiała to powiedzieć, bo jego twarz była zdecydowanie za blisko, a to ją bardzo dekoncentrowało.
Chłopak udał, że tego nie usłyszał.
- Chodź ze mną. - Wyprostował się i wyciągnął do niej dłoń.
- Gdzie? - zapytała nie ruszając się z miejsca.
- Mogłabyś przestać zadawać pytania? - zniecierpliwił się blondyn.
- Mam tego dość. Nigdzie z tobą nie pójdę i oddam te przeklęte przeklęte przedmioty!- nie zwracała uwagi na to, że mówi za głośno.
- Och, zmuszasz mnie do robienia tego, na co nie mam najmniejszej ochoty. - Mówiąc to chwycił jej nadgarstek i jednym szarpnięciem poderwał ją z fotela.
- Czyś ty oszalał? - Lynette z trudem utrzymała równowagę, opierając się o jego ramię.
- Chodź. - Pociągnął ją za sobą starając się zignorować fakt, że jego wnętrzności przeżywają rewolucję.
Dziewczyna zrezygnowała z jakichkolwiek prób oporu, uznała to za bezsensowne, w końcu to on miał dwie różdżki... a może tak na prawdę chciała z nim iść, tylko opierała się sama sobie, a nie jemu?
Wyprowadził ją z lochów, a potem przeszli przez całkowicie pustą Wielką Salę i wyszli na dwór.
- Zwariowałeś? Nie wzięłam płaszczu! - krzyknęła biegnąc za nim, ciągnięta za rękę.
- I co z tego? Ja też nie wziąłem i jakoś żyję! - krzyknął oglądając się przez ramię. W tym momencie Lyn potknęła się i zaryła w śnieg. Malfoy zatrzymał się, chcąc pomóc jej wstać.
- Nie dotykaj mnie! - odsunęła się od niego kiedy wyciągnął do niej rękę. - Sama potrafię iść. - Wstała otrzepując ubranie ze śniegu. Wiatr przeszywał ją do szpiku kości.
- Jak chcesz. - Stanął i poczekał aż pójdzie przodem. - W stronę jeziora.
„Świetnie tylko rozmowy z Braxisem mi brakowało” pomyślała zirytowana.
Zatrzymali się tam gdzie zwykle, czyli pod wielkim bukiem.
- No i co? - Lyn była w bojowym nastroju.
- Braxis! Pokaż się w tej chwili! - zażądał Draco stanowczym głosem.
- On nie przyleci tu na twoje... - Zamilkła, bo o to na głazie wylądował znajomy gad.
- ... żądanie...?
Malfoy spojrzał na nią tryumfalnie.
- Proszę bardzo, przemów jej do rozsądku. - Wskazał na Lyn i skrzyżował ręce na piersiach. - Byle szybko, bo zimno jest. - Zaczynał żałować, że nie wziął jednak płaszczu.
- Lynette – syczący głos wprawił ją w stan jeszcze większego poirytowania. - To Draco jest tą drugą osobą. Teraz mamy wszystko, oprócz drugiej połowy medalionu.
- I co z tego?! Ja się już w to nie bawię!
- Lyn, jesteś my już blisko. Chcesz, żeby ofiary Mike'a i twojego taty poszły na marne? Przecież wiesz dlaczego twój ojciec dał ci medalion. Nie możesz się wycofać...
- Dajcie mi święty spokój! To nie jest w porządku posługiwać się takimi przykładami! Chciałeś wzbudzić we mnie poczucie winy? Udało ci się! - głos jej się trząsł, sama nie wiedziała czy to z emocji, czy z zimna.
- On ci próbuje tylko powiedzieć, że...
- A ty się nie odzywaj! - rzuciła za siebie.
- Lyn musisz być silna... - Smok machnął swoimi skrzydłami.
- Bzdura! Straciłeś kiedyś ojca?! Straciłeś przyjaciela?! Czułeś, że to wszystko twoja wina?! Nie! Zostałeś ożywiony przez Voldemorta, co ty możesz wiedzieć o ludzkich uczuciach?! Więc daruj sobie gadki o byciu silnym, bo niczego nie rozumiesz! - Z jej oczu popłynęły łzy, pierwszy raz od dwóch dni znowu płakała z żalu i ze złości. Otarła rękawem twarz, odwróciła się i pobiegła w stronę zamku.
Draco drgnął, chciał ją zatrzymać, ale Braxis powiedział:
- Nie trzeba. Ona tego nie zrobi. Daj jej czas...
Chłopak patrzył za oddalającą się Lynette. Czy to, że chciał ją przytulić właśnie w tej chwili było czyś złym?

***
Lyn cały dzień przesiedziała w dormitorium. Nie wychodziła w obawie, że natknie się na Malfoy. Musiała pomyśleć. To było za trudne... nie na jej możliwości.
„Bzdura! Dlaczego masz sobie nie poradzić?” sprzeczała się sama ze sobą.
„Jesteś żałosna” powtarzała jego słowa i miała ochotę się zabić.
Kiedy wspominała o Draconie robiło jej się gorąco, to nie było normalne... przyłapywała się na tym, że myślami wracała do chwil kiedy jej dotykał. Nienawidziła się za to, było jej niedobrze kiedy musiała przyznać się przed sobą, że Draco Malfoy jest pociągający.
Siedziała na łóżku, obracając w palcach srebrnego węża, kiedy do dormitorium po prostu wpadła Sara.
Lyn przeżyła szok, jej przyjaciółka była zapłakana, rozczochrana i ogólnie przedstawiała sobą żałosny widok. Natychmiast do niej doskoczyła.
- Saro, co się stało, do licha ciężkiego?!
Sara cała się trzęsła, łkała i nie była w stanie niczego powiedzieć. Dziewczyna podprowadziła koleżankę do łóżka. Posadziła ją, po czym sama usiadła obok i objęła ramieniem. Czuła jak serce bije jej ze strachu coraz szybciej, naprawdę bała się co mogło przydarzyć się Sarze.
- Powiedz coś... - Szepnęła cicho.
Do pokoju weszła jedna z ich współlokatorek, Monica.
- Jezu! Dziewczyny co się stało?!
- Wyjdź, proszę. – Popatrzyła na nią błagalnie Lynette. - I przypilnuj żeby nikt tu na razie nie wchodził.
Nie wiedziała co sobie Monica pomyślała, grunt że kiwnęła głową i wyszła z dormitorium.
- Sara, już dobrze. Co się dzieje? - potrząsła lekko rozhisteryzowaną koleżanką.
- Bo... bo... - Wyjęczała dławiąc się łzami Sara. - T- to było ta- takie s-straszne... - pociągnęła nosem i otarła oczy, po to by mogła je zalać nowa fala łez.
- Dziewczyno co się stało?! Nie strasz mnie! - Lyn podała jej chusteczkę.
Sara wydmuchała nos. Nadal nie mogła się uspokoić, ale zaczęła mówić:
- Sz- szłam do bib-lioteki... i... i ... żeby o-oddać książkę... i ... wyda- wydawało mi się, że.. że s- słyszę co- coś w korytarzu... i.. i ... poszłam ta-m ... i tam – znowu musiała wydmuchać nos.
- Spokojnie, już dobrze... - Lynette jeszcze raz ją uściskała. Oczy miała rozszerzone ze strachu, czuła to.
- Tam... był Po- Potter... i ta m-mała... oni... chy- chyba się kłócili... ja... n-nie-wiem.
- Głos się jej załamał, ale widać, że stara się wziąć w garść. - A po-potem on p-po-szedł i n-nagle... pocz-ułam, że... że... coś mnie chwyta za n-no-gę... i to... przew- róciłam się... to m-m-nie chciało z-za-bić! Dusiłam się... a- ale k-ktoś zapalił ś-światło... t-to znaczy różdżkę... i j-ja uciekłammmm... - Zawyła, zakrywając twarz dłońmi. Lynette nie wiedziała co ma powiedzieć. Mocno przytuliła tylko Sarę.
- Już nic ci nie grozi. - Uspokajała ją. - Powinnaś iść do Dumbledore'a.
To nie było normalne...
„Betty kim ty do diabła jesteś?”

***
Następnego dnia rano Lynette postanowiła nie iść na śniadanie. Poszła natomiast na spacer po zamku. Nie mogła siedzieć w jednym miejscu, w nocy nie zmrużyła oka, zbyt wiele się działo na raz, żeby mogła spokojnie o tym myśleć.
Kiedy przechodziła obok jednej z klas usłyszała głos profesor McGonagall:
- To już przekracza wszystkie możliwe granice Remusie.
- Wiem, ale nic nie można było zrobić. Poddali się.
- Nie mogę uwierzyć, że ministerstwo się poddało.
- To tylko budynek pani profesor.
- Ale to oznaczało, że się jeszcze jakoś trzymamy, a teraz? Teraz wszyscy spanikują.
Lynnette oddaliła się szybko od tego miejsca. Nie chciała nic więcej usłyszeć. Voldemort rozbił ministerstwo... to było jak jakieś fatum, paranoja...
Wiedziała co musi zrobić. Pobiegła szybko w stronę lochów, miała nadzieję, że jeszcze zdąży.

***
Draco stał na stacji w Hogsmeade i czekał na pociąg. Zastanawiał się jak wyjaśni matce nieobecność Lynette. Włożył dłonie do kieszeni płaszczu.
Tego dnia było bezwietrznie, padał drobny śnieg, a drzewa pokrywała gruba warstwa szronu.
„Świetnie... co ja teraz zrobię?” nie wiedział czy będzie w stanie sam wykraść medalion z biblioteki. „Do licha, ten durny smok nie może mieć racji!”.
Usłyszał gwizd i zobaczy wyłaniający się z za zakrętu pociąg. Kilkunastu innych uczniów zaczęło się krzątać wokół własnych bagaży, ale nie zwracał na nich uwagi.
Nagle z za pleców dobiegł go głos, na dźwięk którego momentalnie się odwrócił:
- Twoje zaproszenie jest dalej aktualne?
Lynette stała przed nim z walizką uchwyconą w obie dłonie. Włosy opadały jej na ramiona, policzki miała zaróżowione od mrozu. Draco przez chwilę nie był w stanie nic powiedzieć, dopiero dźwięk zatrzymującego się pociągu wyrwał go z otępienia.
Dziewczyna niepewnie zrobiła krok do przodu.
- Wsiadaj. - Powiedział i po raz pierwszy puścił ją przodem, aby pierwsza weszła do pociągu.

***
Krajobrazy przesuwające się za oknami są jak myśli... piękne, tajemnicze, nieuchwytne...
Co będzie kiedy zło zwycięży?
Znikną?
Ale przecież nie zdążyliśmy jeszcze poznać się nawzajem!
A może jednak?


*MPP – Magiczna Pierwsza Pomoc:)
Tuśka
PostWysłany: Nie 19:14, 26 Mar 2006    Temat postu:

Oto nowy rozdzialik, życzę miłej lekturki:)

9. Wspólnicy?

Dwa dni. Co może się zmienić w zaledwie czterdzieści osiem godzin? Nic? A może zupełnie wszystko?
Dwie doby, mogą oznaczać kolejne ofiary Voldemorta. To kolejni czarodzieje podstępem lub siłą wcieleni w szeregi jego popleczników. To kolejni ludzie zasypiający z myślami o lepszym jutrze. To kolejne zmartwienia, kolejne szczęście. To zmiany decyzji, myśli, poglądów. To początek nowych uczuć, koniec starych zwyczajów.
To tylko i aż dwa dni...

***
Następne dwa dni po spotkaniu z Braxisem były dla Draco Malfoya istnym piekłem. Bez przerwy myślał o smoku, o tej dziwnej i beznadziejnej rozmowie, o ojcu, Voldemorcie i, ku swojemu niezadowoleniu, o Lynette.
Zbyt wiele w tym wszystkim było niejasności, zbyt wiele wyrzeczeń i obowiązków, by mógł zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Mimo to w jakiś dziwny sposób czuł, że chce zrobić coś wbrew temu wszystkiemu, co robił dotychczas. Bez wątpienia Braxis zasiał w nim ziarno niepewności. Był zły, że jakiś latający gad schrzanił mu życie, pozbawi go celu i priorytetów. A może to wcale nie smok był przyczyną tych zupełnie nowych doznań? Może był tylko iskrą, która padła na podatny materiał? Może tak naprawdę sam powoli zaczynał uświadamiać sobie, że ojciec zgrabnie nim manipuluje... To znowu prowadziło go do rozmyślań nad tym, co zrobił z własnej woli, a co na życzenie, albo raczej rozkaz, ojca.
Dochodził do zdumiewających wniosków, a potem sam siebie karcił. Wiedział, że nie wolno mu zdradzać rodziny, a mimo to czuł nieodpartą pokusę, by w końcu zrobić coś na własną rękę. Voldemort? Czy naprawdę chciał zostać Śmierciożercą? Tak? A może już nie? Nie wiedział, chociaż wyrok był już podpisany. I co? Znowu to samo. Kolejna sprawa, w której nie zapytano go o zdanie.
Miał dość im dłużej o tym myślał, tym bardziej miał ochotę się wyłamać... miał ochotę zakpić z Lucjusza i z... Czarnego Lorda?
Czy wolno mu kpić z Voldemorta? Czy to nie oznacza śmierci? Może... ale to oznacza również, że stać go na coś innego niż bierne poddanie się.
Dlatego w środę rano nie poszedł tak jak inni na śniadanie, tylko udał się nad jezioro.
Czuł jak rośnie w nim bunt, jak gniew rozpala jego krew i uderza gorącem do głowy.
Stanął pod tym samy drzewem co dwa dni temu, rozejrzał się, czy nikogo nie ma i krzyknął:
- Mam gdzieś ciebie i cały ten pieprzony pomysł o wydobywaniu jakichś różdżek, z jakichś jaskiń! Ale wiedz jedno, zrobię to! A wiesz dlaczego?! Bo tego chcę i koniec! Nie robię tego dla ciebie, dla Dumbledore'a czy dla Lynette! Tylko dla siebie! Jasne?!
Nikt mu nie odpowiedział, słyszał jedynie zawodzenie wiatru. Zdenerwowany przestępował z nogi na nogę, by ochronić się przed zimnem.
„No i tak to jest, jak chcesz coś udowodnić, to wszyscy cię mają w du...”
- Wiedziałem, że wrócisz synu Lucjusza Malfoya.
Draco momentalnie odwrócił się w tę stronę z której dobiegł go syczący głos. Smok unosił się i opadał, machając swoimi nienaturalnie dużymi skrzydłami.
- Wcale nie. W każdej chwili mogę zmienić zdanie, rozumiesz?! Nie jestem zależny od jakiegoś głupiego przeznaczenia! - chłopak zacisnął dłonie w pięści.
Braxis mierzył go przez chwilę badawczym spojrzeniem, po czym rzekł:
- Więc chcesz wziąć w tym udział?
- Myślałem, że rozumiesz, co się do ciebie mówi. W każdym razie muszę ci udowodnić jak cholernie się mylisz, mówiąc, że jestem od kogokolwiek zależny, albo że mną ktoś kieruje! - zmrużył oczy, patrząc gdzieś ponad latającym gadem.
- Skoro już wszystko wyjaśniłem... co mam zrobić?
- Nie wiesz? - smok zdawał się robić wszystko, żeby wyprowadzić go z równej równowagi, ale Draco nie zamierzał się tak szybko dać sprowokować. Wziął więc głęboki oddech i odpowiedział:
- Ależ oczywiście, że wiem, tylko udaję głupka, żeby usłyszeć to od ciebie. Jasne, że nie wiem!
- Po pierwsze, musimy znaleźć drugą część medalionu. Bliźniaczą połówkę, tej którą ma już Lynette.
- To Gren... znaczy Lyn... – poprawił się widząc ostry wzrok Braxisa –... ma jeż jedną część? - był ewidentnie zaskoczony.
Smok skinął łebkiem. - Będziecie musieli się dogadać w wielu kwestiach.
Malfoy spojrzał na swego dziwnego towarzysza, nie kryjąc zdenerwowania.
- Co to znaczy w wielu kwestiach?
- Chłopcze, akurat ty chyba rozumiesz, o co chodzi w tej legendzie.
O tak, rozumiał, że to on jest tym chłopcem o imieniu smoka (ku jego rozpaczy brzmiało to prawie jak przydomek Potter'a, „chłopiec, który przeżył”), jego imię tak rzadkie i niepowtarzalne, oznaczało przecież dosłownie, smok. Natomiast zastanawiała go inna sprawa.
- Czy to znaczy, że Lynette pochodzi z Rodu Władcy Smoków?
- Płynie w niej krew Dantona. Wydaje mi się, że już to zrozumiała. Jednak to co się stało ostatnio... - Braxis urwał, lądując na pobliskim głazie. Ślizgon rozumiał, o co mu chodziło.
Lyn była potomkinią Dantona, a to oznaczało, że nie może jej nikt zastąpić w wykonaniu tego zadania. Jednak śmierć przyjaciela, a zaraz potem ojca, raczej nie wpłynął dodatnio na dobro tej sprawy.
- Tak Draco, dobrze myślisz...
Chłopak wzdrygnął się. - Jak to? Chyba nie czytasz w myślach?
- No, właśnie tak. Ale to nie jest teraz ważne.
„Jasne, dla kogo nie jest, dla tego nie jest.”
- Musimy zrobić wszystko, żeby Lyn nie popełniła jakiegoś głupstwa. Nie wykluczone jest, że Voldemort przewidział jaka będzie jej postawa...
- Czekaj, czekaj. Sugerujesz, że Czerny Pan wie o tym, że ona jest z rodu Dantona? - chłopak zmarszczył brwi, chowając dłonie do kieszeni płaszcza.
- Nie zapominaj, że jej ojciec był śmierciożercą służącym mistrzowi oklumencji.
- No ale...
- Posłuchaj, Voldemort uważał, że jest potężny do tego stopnia, że może sam dostać się do jaskini, bez tych wszystkich medalionów i książeczki... ale okazało się to niemożliwe. Kazał więc odnaleźć owe przedmioty.
- Przecież to Lyn ma medalion. - Prychnął sceptycznie blondyn.
- I książeczkę. A to oznacza, że Czarny Lord powinien sobie lepiej dobierać swoich zaufanych sługusów.
- To znaczy, że to śmierciożercy przekazali jej te przedmioty?
- Dokładnie. Najpierw Lary Mocna Ręka, na Pokątnej złapał ją i wcisnął jej książkę ...
- Ale skąd, do licha, wiedział, że ma ją dać akurat tej konkretnej osobie? - zapytał o to, co nie dawało mu spokoju. Bo w końcu byłby to chyba zbyt wielki zbieg okoliczności.
- Lary znał Alberta, niewykluczone, że razem doszli do wniosku, żeby nie oddawać swojemu panu tego co powierzono im znaleźć. Albert Greenstorme zdawał sobie sprawę z tego, co by się stało gdyby Voldemortowi udało się jeszcze znaleźć tych dwoje, o których wspomina legenda. Musiał też wiedzieć, że jedną z tych osób jest jego jedyna córka i chciał ją chronić. Oddał jej medalion licząc, że w ten sposób Czarny Pan nigdy nie dostanie tego, czego pragnie od tak dawna.
Draco wpatrywał się w Braxisa z szeroko otwartymi oczami. Nie mógł uwierzyć w ani jedno jego słowo. Śmierciożercy, którzy odwracają się od swojego pana? Nie to niemożliwe. Po prostu nierealne...
- Obaj już nie żyją. - Odezwał się ponownie Braxis. - Przypuszczam również, że Voldemort nie wie gdzie znajdują się tak cenne artefakty potrzebne mu do osiągnięcia celu. Zapewne sądzi, że wiarołomni słudzy ukryli je w jakichś bezpiecznych miejscach. Teraz jednak Lynette może zechcieć pozbyć się tych przedmiotów... nie wiadomo co jej przyjdzie do głowy.
- A więc pan Greenstorme oddał jej medalion, wierząc że będzie u niej bezpieczny?
Smok skinął po raz kolejny swoim kolczastym łebkiem.
- Ale to się kompletnie mijało z celem... jeśli Czarny Pan zechce dorwać Lyn, to dorwie równocześnie to czego mu brakuje!
- Nie rozumiesz? - Braxis poruszył się nie cierpliwie. - On to zrobił z miłości.
Nastała chwila milczenia, podczas której Draco poczuł coś nowego. Jakiś dziwny zawód... tylko nie wiedział z jakiego powodu.
- No dobra, a co z tym drugim medalionem? - zmienił temat, oparł się o drzewo krzyżując ręce na piersiach.
- To ciekawe. Został ukryty w bibliotece.
- Tutaj?
- Nie, oczywiście, że nie tutaj. Jest schowany gdzie indziej.
- To jak masz zamiar go odzyskać? - Malfoy odgarnął włosy, które nieznośny wiatr wpychał mu do oczu.
- Nie ja, tylko wy. - Sprecyzował smok, stając na dwóch tylnych łapach.
- Że co?! - nie mógł się powstrzymać, by nie parsknąć śmiechem.
- Zdecydowałeś się pomóc, a drugi srebrny wąż ukryty jest w Bibliotece Mądrości.
Draco po prostu stał i gapił się na gada z otwartymi ustami. - Ee... aee... ale to przecież... jak to możliwe? - wydukał z ledwością.
- Jak już wspominałem Voldemort musiał to planować od dawna, jeszcze za nim Harry Potter pozbawił go mocy. Być może już wtedy udało mu się zdobyć jedną z połówek i kazał twojemu dziadkowi schować ją w bezpiecznym miejscu. A rodowa biblioteka, opatrzona hasłem jest bezpiecznym miejscem, czyż nie?
Ślizgon naprawdę nie miał pojęcia co odpowiedzieć. To, że jego rodzina od dawna była po ciemnej stronie nie było dla niego nowością. Ale nie miał zielonego pojęcia, o tym, że jego dziadek ukrył coś w tej starej, pełnej ksiąg czarnomagicznych bibliotece. Zachował jednak spokojną minę, jakby przed chwilą dowiedział się o gdzie można kupić najlepsze na świecie paszteciki dyniowe.
- Rozumiem. Oczekujesz, że uda mi się zabrać stamtąd tę brakującą część. Chcesz, żebym wystąpił przeciwko własnej...
- No i znowu to robisz. - Przerwał mu spokojnie Braxis.
- Co? - zirytował się Draco.
- Znowu zastanawiasz się, co będzie, kiedy ojciec się dowie. Czy zawsze masz zamiar robić to, co on ci rozkaże?
Chłopak udał, że teraz najciekawszą rzeczą na świecie są drzewa w zakazanym lesie, tańczące w rytm wiatru.
- Musisz zabrać Lyn ze sobą, kiedy będziesz wracał do domu na święta, tak jak pisała twoja matka.
„Wszystkowiedzące smoki, o Boże!” Draco wzniósł oczy ku niebu.
- Będziecie musieli uważać. Lucjusz nie cofnie się przed niczym....
„Jakbym nie wiedział.”
- Zabranie Lynette do twojego domu może i nie jest bezpieczne, ale na pewno jest niezbędne. Musicie być też ostrożni, kiedy już zdobędziecie medalion.
- No dobra, a co ja z tego będę miał?
- Satysfakcję. - Mówiąc to smok wzbił się w powietrze i odleciał w stronę zakazanego Lasu.

***
-Wznieś mnie ponad każdy ból
Bo zrozumieć chcę... - Lynette błąkała się bez celu po zamkowych korytarzach, nucąc cicho pod nosem. Wydarzenia z przed dwóch dni załamały ją całkowicie. Już nie płakała, czuła się tak, jakby wszystkie możliwe łzy popłynęły wtedy w szatni, na ramię Dracona Malfoya.
- Chcę się poczuć jak przedtem,
Zanim zgubiłam sens ...
Jak dobrze ta piosenka odzwierciedlały jej stan duszy. Miała wrażenie, że już nic nie będzie wstanie wyleczyć jej z tej zapaści jaka się w niej zrodziła. Zaniedbała przyjaciół, nie chciała z nimi rozmawiać. Unikała wszystkich. A kiedy Dumbledore chciał z nią zamienić kilka słów, krzyczała, że nie potrzebuje niczyjego współczucia i kryła się w dormitorium.
-Cień zasłania moje łzy. Nie jestem kimś, kim myślałam, że mogę być...
Jakie mam szanse by odnaleźć się? Co robić, by do końca nie zginąć we mgle? - schodząc po schodach, dostrzegła w korytarzu Kiarę i Sarę, były jakieś zdenerwowane i zdawały się podsłuchiwać kogoś, kto był obecnie w klasie. Dziewczyna poczuła ukłucie w sercu, nagle ogarnęła ją potrzeba podejścia do nich i usłyszenia ich głosów.
Zanim zeszła z ostatniego stopnia drzwi klasy otworzyły się gwałtownie i ku wielkiemu zdziwieniu Ślizgonki, na zewnątrz wypadła Pansy Parkinson. Kiedy przebiegała obok Lyn, ta zauważyła, że dziewczyna jest zarumieniona i wyraźnie zdenerwowana.
Z pytającym wyrazem twarzy podeszła do Sary i Kiary, ale zanim zdążyła wydusić z siebie jakiekolwiek słowo z tej samej sali wyszedł wzburzony Daniel. Nie odezwał się, tylko szybkim krokiem oddalił w dół korytarza.
Tego było już za wiele.
- Co tu się dzieje?
Kiara spojrzała na swoją przyjaciółkę i zanim odpowiedziała, rzuciła się jej na szyję.
- Nareszcie się do nas odzywasz! - zawołała dziarskim tonem.
- Duszność... brak oddechu.. - wychrypiała Lyn, bo rzeczywiście uścisk Krukonki był niczym atak boa dusiciela.
Przyjaciółka w końcu pozwoliła dziewczynie odetchnąć. Sara stała za nią i uśmiechała się przyjaźnie, bo nawet z nią nie rozmawiała już od dawna.
Z trudem, ale ku swojemu zdziwieniu, odwzajemniła uśmiech.
- Co mu się stało? - zapytała, kiedy już zapanowała zwyczajna atmosfera.
- To ty nie wiesz? - Kiara spojrzała na nią ze zdziwieniem.
Lynette zapłonęły policzki. Tak, całkowicie zaniedbała swoich przyjaciół. A najgorsze było to, że działo się tak jeszcze przed śmiercią jej ojca. Jak mogła do tego doprowadzić? Jak mogła odrzucać ich pomoc i wsparcie, które jej ofiarowali po tej bolesnej stracie? Czuła się okropnie winna, teraz ze wstydem pokręciła przecząco głową.
- Daniel... - czarnowłosa, nie wiedział jak to powiedzieć i wyraźnie szukała odpowiednich słów.
Lyn uderzyła nagle dziwna i zupełnie nieprawdopodobna myśl. Daniel? Pansy?
Coś z jej myśli musiało się odbić w oczach, bo Krukonka z nadzieją pokiwała głową.
- Ale nie chcecie mi chyba powiedzieć... - nie wiedziała czy ma się śmiać czy płakać.
- No...- potwierdziła Sara, robiąc minęła pod tytułem „niestety to prawda”.
- Żartujecie. Pansy i Dan?
- Konkretnie, to Dan jest, tego, no wiesz. On chyba coś do niej... - jąkała się Kiara, gestykulując nerwowo. - Ale ona go za każdym razem, powiedzmy delikatnie, spławia.
Ślizgonka była w lekkim szoku. - To on ma to od dłuższego czasu?
- Od połowy listopada. - Sprecyzowała Sara przymykając jedno oko.
Lyn parsknęła, nie mogła się nadziwić, że niczego nie zauważyła. Pokiwała z niedowierzaniem głową. - Ale dlaczego wybrał akurat taką głupią krowę? - nie mogła się powstrzymać. Uważała, że Daniel zasługuje na kogoś znacznie lepszego.
- No cóż, mawiają, że serce nie sługa. - Wzruszyła ramionami Kiara.
- Ale ona chyba za nim nie przepada, no nie? Więc po co on sobie nią głowę zawraca?
- Przecież wiesz. Parkinson ciągle myśli, że Malfoy się nią interesuje. - Oznajmiła Sara, rzucając jej dziwne spojrzenie.
- No, chyba tak jest. Tym bardziej Dan powinien dać sobie spokój. - Orzekła Lyn, nie rozumiejąc dlaczego właśnie teraz w jej głowie pojawiło się wspomnienie ostatniego, bliskiego spotkania z Draconem.
- Och, dziewczyno! Czy ty naprawdę jesteś ślepa? - Lynette popatrzyła uważnie na swoją koleżankę z dormitorium. - No, bo on się wcale nią nie interesuje. - Dodała po chwili, lekko zmieszana Sara.
- Nie ważne, w każdym razie nie rozumiem Daniela...
Kiara wyglądała na dziwnie spiętą. W końcu jednak postanowiła powiedzieć co jej ciąży na duszy. Zastanawiając się nad czymś, powiedziała:
- Lyn, posłuchaj. Musimy o czymś pogadać.
- O czym?
- O tobie.
Ślizgonka zmarkotniała.
- O nie, nie, nie! Tym razem się nie wymigasz. - Kiara chwyciła przyjaciółkę za ramię, kiedy ta odwróciła się żeby odejść. - Lynette jesteśmy przyjaciółkami! Nie pozwolę ci samej walczyć ze wszystkimi trudnościami!
- To bardzo dla nas ważne. – Poparła Krukonkę Sara. - Chcemy ci pomóc, tylko nie wiemy jak skoro nie chcesz nam powiedzieć o co chodzi.
Miały rację... już dawno powinna była im powiedzieć...
- Dobrze... znajdźmy jakieś lepsze miejsce, gdzie będziemy mogły usiąść.
Kiara i Sara spojrzały na siebie, kiwnęły głowami, po czym wepchnęły Lyn do klasy w której niedawno rozmawiali Pansy i Dan.
Usadowiły się na ławkach, a Lynette zaczęła wszystko od początku wyjaśniać.
Opowiedziała o dziadku spotkanym na Pokątnej, o ojcu i medalionie (kiedy pokazała im srebrnego węża, dziewczyny nie mogły wydobyć z siebie ani słowa). Potem przeszła do dziwnych pergaminów z tajemniczym pismem i szlabanu. Kiedy doszła do momentu w którym spotyka Braxisa, zawahała się, ale Sara i Kiara nie pozwoliły jej niczego zataić, a więc dowiedziały się i o gadającym smoku.
- Taaa... jasne, mogłabyś nie ściemniać? - tak zareagowała jej współlokatorka na tę niecodzienną wiadomość, ale kiedy Lyn z poważną miną i rękami skrzyżowanymi na piersiach wpatrywała się w nią, musiała uwierzyć jej na słowo. Następnie przyszła kolej na streszczenie legendy i swoich przypuszczeń na jej temat.
- Myślisz, że to ty?
- Tak... myślę, że tak. Rodzina od strony mojego ojca nosi przydomek Synów i Córek Władcy Smoków . Do tej pory nie wiedziałam co to znaczy, a tato nigdy nie chciał używać tego przydomka. Pamiętam, że mama się na niego za to wściekała... - głos jej przycichł, jak zawsze, gdy wspominała nieżyjącego Alberta.
- Acha...- Wyrwało się Kiarze, która gapiła się na przyjaciółkę z lekkim przerażeniem, ale i zafascynowaniem.
- Nie mam pojęcia natomiast, kto może być tą drugą osobą. W sumie to i tak już nie jest ważne. Nie zamierzam nic z tym dalej robić...
- Co?! - wybałuszyła na nią oczy Kiara.
- Zamierzam oddać i książkę i medalik Dumbledore'owi, niech robi z tym co chce. Z resztą już dawno powinnam była się tego pozbyć.
- Zwariowałaś...- Krukonka wyglądała tak, jakby przed chwilę dostała czymś wyjątkowo ciężkim w głowę. - Masz coś, co może pomóc pokonać tego gnojka i chcesz to oddać? Lynette!
- Czego wy wszyscy ode mnie oczekujecie?! - wzburzyła si Ślizgonka. - Że będę żeńską wersją Potter'a? Że będę się poświęcać? Robić z siebie bohaterkę? Otóż nie, nie mam takiego zamiaru!
- Ale Lyn, Sama-Wiesz-Kto zabił twojego tatę! - słowa wypowiedziane przez Sarę podziałały na Lynette jak siarczysty policzek. Dziewczyna zerwała się ze swojego miejsca.
- Niczego nie rozumiecie! - krzyknęła i zanim którakolwiek zdołała coś powiedzieć wybiegła z klasy i popędziła przed siebie korytarzem.
Wściekłość jaka ją ogarnęła była całkowicie nieuzasadniona. W końcu zmęczona biegiem musiała się zatrzymać. Oparła się o zimną ścianę i przymknęła oczy, oddychając płytko.
Po kilku chwilach uspokoiła się, chociaż nadal czuła, jak złość burzy jej krew.
- I co się tak gapisz? - warknęła na grubego szlachcica, zerkającego na nią ze swojego bogato zdobionego obrazu. Możny prychnął i zadzierając nos do góry zniknął za ramą.
Podjęła decyzję, jutro rano odda wszystko Dubledore'owi (wiedziała, że dziś dyrektora nie ma w zamku). Kiwnęła sama do siebie głową, ale zanim zrobiła choćby krok poczuła znajomy ból w klatce piersiowej. Przyciskając dłonie do piersi znów oparła się o ścianę, ze wszystkich sił walcząc, by nie zemdleć.
Udało się, powoli gorąca fala piekącego bólu odpłynęła. Było jej strasznie ciepło i miała zawroty głowy. Mimo to wyprostowała się i nieco oszołomiona poszła w dół korytarza.
Nie mniej niż po pięciu minutach doszła do skrzyżowania i usłyszała jakieś niewyraźne odgłosy z za rogu.
- Zobaczyby kto się będzie śbiał ostatni Weasley! - krzyczał ktoś i już w następnym momencie wpadł na nią Draco Malfoy, który cofał się wpatrując w odbiegającego Rona.
- Patrz jak łazisz... - warknął oglądając się za siebie.
Lynette patrzyła na niego z szeroko otwartymi oczami i wyrazem szoku na twarzy. Malfoy bowiem trzymał w dłoniach, przyciśniętych do twarzy swój nos, a z pomiędzy palców ciekła krew.
- Greenstorbe! - wybełkotał stłumionym głosem.
- Matko, Malfoy, coś ty robił? - „i po co wdajesz się z nim w rozmowę?”
Chłopak wykrzywił się z bółu. - Co ja robiłeb? To ten piebrzony Weasley!
- Biliście się? Czym cię łupną? Pięścią czy zaklęciem?
- Bardzo śbieszne Greenstorbe... Tak po za tyb, jak bnie naprawią to busiby porozpawiać...
„O nie... co to, to nie.” poczuła jakby ktoś w jej żołądku rozpalił ogień.
- Zabierz łapy z nosa. – Rozkazała wyjmując z kieszeni szaty różdżkę.
- Co?
- Słyszałeś. Zabieraj łapska.
- Nigdy w życiu!
- To się wykrwawisz.
- Chciałabyś. Pójdę do pielęgniarki.
- Która wpakuje cię do łóżka na cały tydzień. Nie ma tak dobrze. - Wycelowała w niego różdżkę. Draco miał swoją schowaną w kieszeni i żeby jej dosięgnąć musiałby oderwać rękę od twarzy, a wtedy Lyn mogłaby zadziałać, nie zamierzał się więc poddawać.
- Zabierzesz ręce dobrowolnie, czy mam użyć zaklęcia? - Lyn spojrzała mu prosto w oczy z rozbawieniem.
Zmierzył ją najbardziej wściekłym wzrokiem, na jaki mu pozwalał jego złamany nos, po czym odsunął dłonie.
Ślizgonka po raz pierwszy od dwóch dni miała ochotę wybuchnąć śmiechem. Pomimo, że złamany nos to poważna sprawa, Malfoy ze spuchniętą twarzą i umazany krwią przedstawiał komiczny widok.
- Skąd bam wiedzieć, że bi go bardziej nie uszkodzisz? - łypnął na nią podejrzliwie.
- Stąd, że miałam już podstawy MPP i zaliczyłam je na powyżej oczekiwań. Po za tym oboje wiemy, że nie cierpisz pani Pomfrey, więc lepiej bądź już cicho i daj mi zrobić co trzeba. - Mówiąc to podwinęła czarne rękawy i wycelowawszy w blondyna wymamrotała odpowiednie zaklęcie. W jednej chwili nos Malfoy'a powrócił do swojej normalnej postaci, a chłopak przestał odczuwać ból. Z niedowierzaniem dotknął czubka nosa, a Lynette w tym czasie kolejny raz machnęła różdżką, usuwając ślady krwi.
Zanim Draco zdążył cokolwiek powiedzieć, minęła go bez słowa i poszła w kierunku schodów do Sali Wejściowej. Dogonił ją jednak zanim zdążyła zejść na dół.
- Poczekaj! Wiem o Braxisie. – Miał nadzieję, że dzięki zaskoczeniu zmusi ją do rozmowy. Lyn zatrzymała się gwałtownie i zmierzła chłopaka badawczym spojrzeniem.
- Wiem o wszystkim... - Stanął przed nią, zagradzając jej drogę.
- I co z tego? - udała, że ją to nie obchodzi.
- To z tego, że jedziemy na tym samy wózku. - Draco patrzył prosto w jej ciemno niebieskie oczy.
- Nie bądź śmieszny Malfoy. – Odepchnęła go tak, żeby mogła przejść. Chłopak jednak zatrzymał ją łapiąc za kaptur jej szaty.
- Hej, puszczaj!
Ale Draco nie miał zamiaru tego robić dopóki nie powie tego, co chciał powiedzieć. Połowa ludzi w Wielkiej Sali zaczęła się im przyglądać.
- Chce ci powiedzieć, że pojutrze wyjeżdżamy, więc lepiej spakuj kufer...
- Nigdzie z tobą nie pojadę.
- Wydaje mi się, że w tej kwestii nie masz wiele do powiedzenia.
- Więcej niż ci się wydaje. - Mówiąc to Lyn wyjęła ręce z rękawów, odwróciła się do Dracona i wyrwała mu szatę z rąk. - I daj mi święty spokój.
- I oczywiście nic cię nie obchodzą pozostali... - „Trochę się zapędziłeś stary” pomyślał, kiedy to powiedział.
- A od kiedy ciebie interesują pozostali? - krzyknęła na niego schodząc i nie oglądając się za siebie. Fakt, że obserwowało ich tylu ludzi nie wpłyną bynajmniej na jej dobre samopoczucie.
- Greenstorme, jesteś irytującą, głupią...
Dziewczyna wycelowała w niego różdżką z nad swojego ramienia:
- Silentium. - Wymamrotała zaklęcie, a Malfoy momentalnie stracił głos. Cała Wielka Sala wybuchnęła śmiechem, a Lynette korzystając z okazji szybkim krokiem udało się w kierunku lochów.

***
Zimowe wieczory mają to do siebie, że są chłodne i ciągną się w nieskończoność.
Ten nie był inny, może tylko bardziej chłodny i jeszcze dłuższy. W jego zakamarkach kryły się największe tajemnice...
Błysk złotych oczu, tupot nóg, świszczący oddech...
Niemy krzyk...
Tak, jeżeli masz złe zamiary, to najlepiej jest zrealizować je w chłodne, dłużące się zimowe wieczory...

***
Tego ranka w Hogwarcie nie można było nazwać udanym. Kiedy wszyscy uczniowie zeszli na śniadanie, Albus Dumbledore, który zdążył już wrócić do zamku, podniósł się z miejsca i przemówił:
- Przykro mi, że muszę zepsuć wam smak śniadania, ale zmuszony jestem was powiadomić o tragedii, do jakiej doszło dzisiejszej nocy... - Urwał, a w sali zapanowało nieprzyjemne poruszenie. Przy stole Huffelpuffu było najgłośniej.
Dyrektor uniósł dłonie do góry i w sali powoli nastała cisza.
- Hogwart zaczyna być niebezpieczny. Zaginęło dwoje uczniów... Gloria McEvan i William Scot. Obydwoje byli z Huffelpuffu. Jeżeli ktokolwiek może wiedzieć coś na ten temat proszę, żeby natychmiast dał mi o tym znać. Musimy współpracować jeszcze bardziej niż dotychczas, jeżeli chcecie aby szkoła Magii i Czarodziejstwa nadal istniała. Powinniście też wiedzieć, że minister magii chce ją zamknąć jeżeli nie przestaną dziać się tu dziwne i tak groźne rzeczy.
Szmer powrócił. Każdy chciał coś powiedzieć swojemu sąsiadowi, więc Dumbledore jeszcze raz uniósł ręce.
- I jeszcze jedno. Zajęcia z Eliksirów zostają odwołane, ale profesor Snape kazał przekazać, żebyście się tym wyjątkowo nie cieszyli. - Dyrektor spojrzał po zdumionych twarzach uczniów, po czym usiadł na swoim miejscu.
- Świetnie... ale co mogło skłonić starego nietoperza do odwołania lekcji? - szepnęła Sara do Lynette, która w duchu postanowiła, że najwyższy czas porozmawiać z Dumbledore'm.

***
O godzinie dziesiątej zamiast na Zielarstwo, Lyn wróciła do dormitorium by wyjąć z ukrycia książkę. Teraz gdy trzymała ją w dłoniach nie była pewna czy chce ją oddawać.
„Idiotko skończ z tym wreszcie!”
„A jeśli dzięki temu uda się powstrzymać Czarnego Pana?”
„Tobie?”
„Braxis mówił...”
„Czy ty przypadkiem nie pragniesz być sławna, jak Potter?”
„Nie”
„No to skończ z tym! Idź do dyrektora i zamknij tę sprawę raz na zawsze!”
„Tak! Zrobię to!”
Wstała i wyszła z sypialni. W Pokoju Wspólnym było kilka osób, głównie drugoklasistów, którzy mieli przerwę w zajęciach. Czworo siedziało pod ścianą i grało w czarodziejskie szachy.
Lyn bardzo powoli przeszła przez pomieszczenie. Nagle portal wejściowy otworzył się i do środka wpadł Draco Malfoy. Był zdeterminowany, a jego szare oczy utkwione były groźne w Lynette. W następnej sekundzie wyjął różdżkę celując w dziewczynę:
- EXPELLIARMUS!
Różdżka Lyn wylądowała w jego wyciągniętej dłoni.
- Co ty do diabła wyprawiasz?! - Ślizgonka obdarzyła go rozeźlonym spojrzeniem. Podszedł do niej zmuszając ją, by cofała się dopóki nie oklapła na najbliższy fotel.
- Malfoy!
Chłopak pochylił się nad nią, tak że znalazła się pomiędzy jego rękami, które położył na bocznych oparciach fotela.
- Pogadamy? - zapytał patrząc na nią z góry.
- Chyba cię pogięło. - „Dlaczego zrobiło się tak gorąco?”. Bliskość Dracona wpłynęła na nią w bardzo dziwny sposób.
- Jak chcesz to mogę ciebie zaraz pogiąć.
Teraz stali się centrum zainteresowania wszystkich dziesięciu osób zgromadzonych w pokoju.
- O co ci chodzi?!
- O twoje dziecinne zachowanie. - Blondyn zmrużył oczy.
- Daj spokój. Co cię napadło? Nagle chcesz odgrywać jakiegoś zakichanego bohatera?
- Nie o to chodzi!
- A o co? Oświeć mnie. Wpadasz tu jak przeciąg, rozbrajasz mnie...
„Co to było?” urwała gdy spojrzała mu w oczy. Malfoy zacisnął usta. Sam nie wiedział dlaczego się tak zachowuje. W sumie chciał udowodnić sobie, że nikt nim nie kieruje, że ma swoje zdanie i że...
- Muszę komuś coś udowodnić... Lynette musisz ze mną jechać do domu na święta.
- Niczego nie muszę. - Mimo że nie mogła się ruszyć ciągle jeszcze znajdowała siłę, żeby mu odpyskować, „Hej, czy ty powiedziałeś do mnie Lynette? Odbiło ci?”.
- Czy chociaż raz mogłabyś się nie upierać? Co się gapicie?! - warknął na nie kryjących zainteresowania drugoklasistów. - Powinnaś pomyśleć za nim coś zrobisz.
- Znalazł się doradca od siedmiu boleści. – dziwczyna miała dość , chciała wstać, ale Draco pchnął ją z powrotem na miejsce.
- Masz książkę i medalion, nawet nie waż się ich nikomu oddawać.
- Bo co?
- Bo popełnisz największą głupotę w swoim życiu. - Patrząc na jej rozgniewaną twarz odkrył, że najchętniej by ją w tym momencie pocałował... „nie... nie, nie, weź się w garść chłopie!”
- Jesteś śmieszny...
- A ty żałosna!
Lynette poczuła się jakby uderzył ją w twarz... to było nie w porządku, na jakiej podstawie tak ją oceniał?
- Zapomniałaś już o tym twoim kumplu? O ojcu? Teraz zaginęło dwoje nowych uczniów! I wiesz dlaczego Snape odwołał zajęcia?!
Lyn wstrzymała oddech, wpatrując się w Malfoya z czystym przerażeniem.
- Bo został ranny! A ty co?! Ty udajesz pokrzywdzoną przez los!
- Niczego nie udaję! - znowu spróbowała się podnieść, ale znów niczego to nie dało.
- To dlaczego tak żałośnie się poddajesz, zamiast się zemścić?
- Co ty bredzisz? Mógłbyś się trochę odsunąć? - musiała to powiedzieć, bo jego twarz była zdecydowanie za blisko, a to ją bardzo dekoncentrowało.
Chłopak udał, że tego nie usłyszał.
- Chodź ze mną. - Wyprostował się i wyciągnął do niej dłoń.
- Gdzie? - zapytała nie ruszając się z miejsca.
- Mogłabyś przestać zadawać pytania? - zniecierpliwił się blondyn.
- Mam tego dość. Nigdzie z tobą nie pójdę i oddam te przeklęte przeklęte przedmioty!- nie zwracała uwagi na to, że mówi za głośno.
- Och, zmuszasz mnie do robienia tego, na co nie mam najmniejszej ochoty. - Mówiąc to chwycił jej nadgarstek i jednym szarpnięciem poderwał ją z fotela.
- Czyś ty oszalał? - Lynette z trudem utrzymała równowagę, opierając się o jego ramię.
- Chodź. - Pociągnął ją za sobą starając się zignorować fakt, że jego wnętrzności przeżywają rewolucję.
Dziewczyna zrezygnowała z jakichkolwiek prób oporu, uznała to za bezsensowne, w końcu to on miał dwie różdżki... a może tak na prawdę chciała z nim iść, tylko opierała się sama sobie, a nie jemu?
Wyprowadził ją z lochów, a potem przeszli przez całkowicie pustą Wielką Salę i wyszli na dwór.
- Zwariowałeś? Nie wzięłam płaszczu! - krzyknęła biegnąc za nim, ciągnięta za rękę.
- I co z tego? Ja też nie wziąłem i jakoś żyję! - krzyknął oglądając się przez ramię. W tym momencie Lyn potknęła się i zaryła w śnieg. Malfoy zatrzymał się, chcąc pomóc jej wstać.
- Nie dotykaj mnie! - odsunęła się od niego kiedy wyciągnął do niej rękę. - Sama potrafię iść. - Wstała otrzepując ubranie ze śniegu. Wiatr przeszywał ją do szpiku kości.
- Jak chcesz. - Stanął i poczekał aż pójdzie przodem. - W stronę jeziora.
„Świetnie tylko rozmowy z Braxisem mi brakowało” pomyślała zirytowana.
Zatrzymali się tam gdzie zwykle, czyli pod wielkim bukiem.
- No i co? - Lyn była w bojowym nastroju.
- Braxis! Pokaż się w tej chwili! - zażądał Draco stanowczym głosem.
- On nie przyleci tu na twoje... - Zamilkła, bo o to na głazie wylądował znajomy gad.
- ... żądanie...?
Malfoy spojrzał na nią tryumfalnie.
- Proszę bardzo, przemów jej do rozsądku. - Wskazał na Lyn i skrzyżował ręce na piersiach. - Byle szybko, bo zimno jest. - Zaczynał żałować, że nie wziął jednak płaszczu.
- Lynette – syczący głos wprawił ją w stan jeszcze większego poirytowania. - To Draco jest tą drugą osobą. Teraz mamy wszystko, oprócz drugiej połowy medalionu.
- I co z tego?! Ja się już w to nie bawię!
- Lyn, jesteś my już blisko. Chcesz, żeby ofiary Mike'a i twojego taty poszły na marne? Przecież wiesz dlaczego twój ojciec dał ci medalion. Nie możesz się wycofać...
- Dajcie mi święty spokój! To nie jest w porządku posługiwać się takimi przykładami! Chciałeś wzbudzić we mnie poczucie winy? Udało ci się! - głos jej się trząsł, sama nie wiedziała czy to z emocji, czy z zimna.
- On ci próbuje tylko powiedzieć, że...
- A ty się nie odzywaj! - rzuciła za siebie.
- Lyn musisz być silna... - Smok machnął swoimi skrzydłami.
- Bzdura! Straciłeś kiedyś ojca?! Straciłeś przyjaciela?! Czułeś, że to wszystko twoja wina?! Nie! Zostałeś ożywiony przez Voldemorta, co ty możesz wiedzieć o ludzkich uczuciach?! Więc daruj sobie gadki o byciu silnym, bo niczego nie rozumiesz! - Z jej oczu popłynęły łzy, pierwszy raz od dwóch dni znowu płakała z żalu i ze złości. Otarła rękawem twarz, odwróciła się i pobiegła w stronę zamku.
Draco drgnął, chciał ją zatrzymać, ale Braxis powiedział:
- Nie trzeba. Ona tego nie zrobi. Daj jej czas...
Chłopak patrzył za oddalającą się Lynette. Czy to, że chciał ją przytulić właśnie w tej chwili było czyś złym?

***
Lyn cały dzień przesiedziała w dormitorium. Nie wychodziła w obawie, że natknie się na Malfoy. Musiała pomyśleć. To było za trudne... nie na jej możliwości.
„Bzdura! Dlaczego masz sobie nie poradzić?” sprzeczała się sama ze sobą.
„Jesteś żałosna” powtarzała jego słowa i miała ochotę się zabić.
Kiedy wspominała o Draconie robiło jej się gorąco, to nie było normalne... przyłapywała się na tym, że myślami wracała do chwil kiedy jej dotykał. Nienawidziła się za to, było jej niedobrze kiedy musiała przyznać się przed sobą, że Draco Malfoy jest pociągający.
Siedziała na łóżku, obracając w palcach srebrnego węża, kiedy do dormitorium po prostu wpadła Sara.
Lyn przeżyła szok, jej przyjaciółka była zapłakana, rozczochrana i ogólnie przedstawiała sobą żałosny widok. Natychmiast do niej doskoczyła.
- Saro, co się stało, do licha ciężkiego?!
Sara cała się trzęsła, łkała i nie była w stanie niczego powiedzieć. Dziewczyna podprowadziła koleżankę do łóżka. Posadziła ją, po czym sama usiadła obok i objęła ramieniem. Czuła jak serce bije jej ze strachu coraz szybciej, naprawdę bała się co mogło przydarzyć się Sarze.
- Powiedz coś... - Szepnęła cicho.
Do pokoju weszła jedna z ich współlokatorek, Monica.
- Jezu! Dziewczyny co się stało?!
- Wyjdź, proszę. – Popatrzyła na nią błagalnie Lynette. - I przypilnuj żeby nikt tu na razie nie wchodził.
Nie wiedziała co sobie Monica pomyślała, grunt że kiwnęła głową i wyszła z dormitorium.
- Sara, już dobrze. Co się dzieje? - potrząsła lekko rozhisteryzowaną koleżanką.
- Bo... bo... - Wyjęczała dławiąc się łzami Sara. - T- to było ta- takie s-straszne... - pociągnęła nosem i otarła oczy, po to by mogła je zalać nowa fala łez.
- Dziewczyno co się stało?! Nie strasz mnie! - Lyn podała jej chusteczkę.
Sara wydmuchała nos. Nadal nie mogła się uspokoić, ale zaczęła mówić:
- Sz- szłam do bib-lioteki... i... i ... żeby o-oddać książkę... i ... wyda- wydawało mi się, że.. że s- słyszę co- coś w korytarzu... i.. i ... poszłam ta-m ... i tam – znowu musiała wydmuchać nos.
- Spokojnie, już dobrze... - Lynette jeszcze raz ją uściskała. Oczy miała rozszerzone ze strachu, czuła to.
- Tam... był Po- Potter... i ta m-mała... oni... chy- chyba się kłócili... ja... n-nie-wiem.
- Głos się jej załamał, ale widać, że stara się wziąć w garść. - A po-potem on p-po-szedł i n-nagle... pocz-ułam, że... że... coś mnie chwyta za n-no-gę... i to... przew- róciłam się... to m-m-nie chciało z-za-bić! Dusiłam się... a- ale k-ktoś zapalił ś-światło... t-to znaczy różdżkę... i j-ja uciekłammmm... - Zawyła, zakrywając twarz dłońmi. Lynette nie wiedziała co ma powiedzieć. Mocno przytuliła tylko Sarę.
- Już nic ci nie grozi. - Uspokajała ją. - Powinnaś iść do Dumbledore'a.
To nie było normalne...
„Betty kim ty do diabła jesteś?”

***
Następnego dnia rano Lynette postanowiła nie iść na śniadanie. Poszła natomiast na spacer po zamku. Nie mogła siedzieć w jednym miejscu, w nocy nie zmrużyła oka, zbyt wiele się działo na raz, żeby mogła spokojnie o tym myśleć.
Kiedy przechodziła obok jednej z klas usłyszała głos profesor McGonagall:
- To już przekracza wszystkie możliwe granice Remusie.
- Wiem, ale nic nie można było zrobić. Poddali się.
- Nie mogę uwierzyć, że ministerstwo się poddało.
- To tylko budynek pani profesor.
- Ale to oznaczało, że się jeszcze jakoś trzymamy, a teraz? Teraz wszyscy spanikują.
Lynnette oddaliła się szybko od tego miejsca. Nie chciała nic więcej usłyszeć. Voldemort rozbił ministerstwo... to było jak jakieś fatum, paranoja...
Wiedziała co musi zrobić. Pobiegła szybko w stronę lochów, miała nadzieję, że jeszcze zdąży.

***
Draco stał na stacji w Hogsmeade i czekał na pociąg. Zastanawiał się jak wyjaśni matce nieobecność Lynette. Włożył dłonie do kieszeni płaszczu.
Tego dnia było bezwietrznie, padał drobny śnieg, a drzewa pokrywała gruba warstwa szronu.
„Świetnie... co ja teraz zrobię?” nie wiedział czy będzie w stanie sam wykraść medalion z biblioteki. „Do licha, ten durny smok nie może mieć racji!”.
Usłyszał gwizd i zobaczy wyłaniający się z za zakrętu pociąg. Kilkunastu innych uczniów zaczęło się krzątać wokół własnych bagaży, ale nie zwracał na nich uwagi.
Nagle z za pleców dobiegł go głos, na dźwięk którego momentalnie się odwrócił:
- Twoje zaproszenie jest dalej aktualne?
Lynette stała przed nim z walizką uchwyconą w obie dłonie. Włosy opadały jej na ramiona, policzki miała zaróżowione od mrozu. Draco przez chwilę nie był w stanie nic powiedzieć, dopiero dźwięk zatrzymującego się pociągu wyrwał go z otępienia.
Dziewczyna niepewnie zrobiła krok do przodu.
- Wsiadaj. - Powiedział i po raz pierwszy puścił ją przodem, aby pierwsza weszła do pociągu.

***
Krajobrazy przesuwające się za oknami są jak myśli... piękne, tajemnicze, nieuchwytne...
Co będzie kiedy zło zwycięży?
Znikną?
Ale przecież nie zdążyliśmy jeszcze poznać się nawzajem!
A może jednak?


*MPP – Magiczna Pierwsza Pomoc:)
Tuśka
PostWysłany: Nie 16:11, 05 Mar 2006    Temat postu:

co za skifa....... przepraszam, byłam święcie przekonana że jestem zalogowana. Eh....... zakręcona jestem jak chiński termos.
Lady przepraszam, za tego krótkiego posta, ale chciałam się tylko usprawiedliwić. Wybacz mi Confused
Gość
PostWysłany: Nie 16:07, 05 Mar 2006    Temat postu:

No tak, 8 rozdziałSmile Co do teorii "Horkruksy Voldemorta", mój pomysł zrodził się przed wydaniem 6 części HP i nie ma żadnego związku z tą książką. Wink za wszelkie podobieństwa szczerze przepraszam
pozdrawiam

8. Są takie sytuacje...

Przyszedł grudzień, a wraz z nim śnieżyce i wichury. Krajobraz wokół Hogwartu zalśnił nieskazitelną bielą. Na zamkowych korytarzach panował chłód. Uczniowie ogrzewali się wyczarowując małe płomyki, albo uciekali do Pokoi Wspólnych, bo jedynie tam zawsze było ciepło.
Jednak zimno nie zadowalało się tylko dostawaniem do sal, korytarzy, komórek, pokoi. Żądne było czegoś więcej. Czegoś, co trudno jest na powrót ogrzać. Ogarniało ludzkie dusze... najpiękniejsze miejsca, gdzie dostać się tak łatwo...
Richi, Kiara, Sara, Lynette i Daniel stracili przyjaciela i coś musiało wypełnić tę pustkę po nim. Chłód, władca okrutny i bezlitosny mroził obolałe serca pozbawiając ich na kilka tygodni radości życia, uśmiechu.
Pansy Parkinson, wyniosła i niedostępna na zewnątrz. W środku wołała o pomoc. Jej dusza skostniała z zimna... rozpacz, którą odczuwała po stracie rodziców, a której nie potrafiła okazać zamieniała jej wnętrze w lodowy pałac. Nie chciała by ktokolwiek ją pocieszał, choć tak bardzo pragnęła pocieszenia.
Ludzie są skryci, zamknięci w sobie. Nie potrafią i nie próbują rozmawiać o swoich problemach. Ale czy to nie jest powodem jeszcze większego zagubienia?
Chłód można pokonać jedynie gorącem, jasnym płomieniem. Nie wyjdziemy na słońce jeśli odrzucimy ciepło ofiarowane nam przez drugą osobę. Chyba, że chcemy żyć w królestwie lodu, w zimowym piekle, gdzie najdrobniejszy szept zamraża krew...

***

Lynette siedziałaz podkurczonymi nogami na fotelu w Pokoju Wspólnym. Okryta szatą jak kocem kończyła pisać list. Spojrzała na zegarek. Była piąta rano. Oparła głowę o skórzane obicie fotela. Tej nocy, tak jak i w wiele poprzednich, nie mogła zasnąć. Ciągle miała przed oczami widok martwego Mike'a. Nauczyła się już walczyć z nieproszonymi łzami i nawet czasami się uśmiechała.
Jednak tej nocy sen nie nadszedł zupełnie z innego powodu. Ubrała się i o trzeciej nad ranem zeszła do pokoju Ślizgonów, by napisać do rodziców list. To było okropne. Pragnęła im opowiedzieć co przeżywa, jak trudno jest jej to znosić. Chciała im przekazać cały swój żal i gniew. Całą swoją bezsilność. Nie potrafiła dobrać odpowiednich słów. Bo niby jak im napisać o tym, że brak odpowiedzi z ich strony tak cholernie boli. Naokoło miejsca gdzie się ulokowała pełno było pomiętych kawałków pergaminu. Miała tylko nadzieję, że wreszcie się odezwą. Że nie dadzą jej powodu do kolejnych zmartwień.
Siedziała tak wczesnym rankiem i zastanawiała się jak to możliwe, żeby w przeciągu zaledwie kilku miesięcy jej życie uległo tak diametralnej zmianie. Tyle nieszczęść, porażek... a mimo to jeszcze się jakoś trzymała. Była zaskoczona swoją siłą wewnętrzną, którą coś za wszelką cenę chciało stłamsić, zniszczyć. Tylko dlaczego?
Wstała, przeciągnęła się i jednym ruchem różdżki wysłała wszystkie pogniecione kartki do kominka, podpalając je.
Nakładając szatę postanowiła pójść do sowiarni. Nie dbała o to, że jest tak wcześnie i chodzenie po zamku o tej godzinie, jest równie niedozwolone jak o pierwszej w nocy. Wymknęła się po cichu i w chłodzie poranka, a właściwie jeszcze nocy, udała się do wieży, gdzie gnieździły się sowy szkolne.
Dojście na sam szczyt zajęło jakieś dwadzieścia minut. Nie śpieszyła się, choć wiatr dmący w mury dawał się jej we znaki.
W sowiarni było zimno, Lyn czuła, jak na całym ciele pojawia się gęsia skórka. Mimo to kolejne piętnaście minut spędziła na poszukiwaniach odpowiedniej sowy. W końcu zdecydowała się na dużą, popielatoszarą płomykówkę.
Przywołała ją do siebie i przywiązała jej kopertę do nóżki.
- Proszę cię zanieś to do Black Rose. - Szeptała, kiedy niosła ptaka do otworu w ścianie. - I błagam, przynieś mi odpowiedź...
Wypuściła ptaka w zawieruchę i patrzyła za nim dopóki mogła go dojrzeć w ciemności. Nie miała ochoty wracać do pokoju, przysiadła więc na chwilę na parapecie.
W końcu jednak przemarzła i dłużej nie mogła tu siedzieć. Chciała się odwrócić, by odejść, kiedy w oknie pojawił się Braxis. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy po czym Lyn opuściła głowę.
- Lynette musisz być silna. - Zasyczał gad, czytając w jej myślach.
- Ale jak? To nie jest normalne... - Głos odmawiał jej posłuszeństwa. - Moi rodzice się nie odzywają... ktoś zamordował Mike'a. - Z jej oczu popłynęły łzy, ale szybko otarła je skrajem rękawa. Smok podleciał bliżej, ujmując jej twarz w swoje chropowate łapki.
- Takie jest twoje przeznaczenie.
- Braxis, o czym ty w ogóle mówisz? Jakie przeznaczenie?
- Znasz legendę, powinnaś wiedzieć.
- Nie, nie wiem nic. Nie chcę brać w tym wszystkim udziału! Nie, jeżeli mają płacić za to ci, których kocham!
Gad okrążył ją, muskając jej włosy końcem swojego skrzydła. - Znałem kiedyś kogoś, kto też tak mówił... Lynette jesteś bardzo do tego kogoś podobna...
Ślizgonka obserwowała smoka. Medalik znowu zaczął ciążyć jej na szyi.
- Braxis musiałeś się pomylić. Ja nie mogę ci się przydać... Nie jestem kimś, kto może zmienić plany Voldemorta...- Urwała zasłaniając usta dłońmi. Wypowiedziała imię Czarnego Pana. Nie miała pojęcia skąd się wzięło w niej tyle determinacji.
Smokowi zapłonęły oczy. Usadowił się na jej ramieniu. - Mylisz się.
A kiedy chciała coś powiedzieć, uciszył ją przysłaniając jej usta skrzydłem.
- Oczywiście potrzebna ci będzie pomoc. Z resztą i tak nie dokonałabyś tego sama...
- Mogą mi pomóc moi przyjaciele! Na pewno sobie poradzimy...
- Obawiam się, że to nie wchodzi w rachubę. - Pokręcił głową.
- Ale sam przed chwilą powiedziałeś...- Rozłożyła ręce.
- Twoi przyjaciele nic tutaj nie zdziałają. Nie przeczę, że są lojalni i zdolni do poświęceń. Ale już ci mówiłem, to jest zapisane i tak musi być.
- Czego ty ode mnie właściwie oczekujesz? Nie jestem Potter'em, ile razy mam powtarzać... chyba, że masz na myśli, że to jemu mam pomóc. Bez wątpienia bardzo się ucieszy. - Zakończyła sceptycznie.
- Nie. Lynette, zastanów się dobrze. To ma ścisły związek z legendą. Tam znajdziesz odpowiedź kogo nam potrzeba. To ważne, nie chcesz chyba, żeby Voldemort...
- Mam znaleźć tych dwoje, o których mówi legenda?
Smok rozpostarł skrzydła, patrząc na dziewczynę znacząco i uniósł się pod sufit, ginąc w mroku.
- Braxis, skąd mam wiedzieć, kto to jest i gdzie ich szukać?! Powiedz mi!
Ale smok zatoczył koło i wyfrunął przez okno.
- Braxis! Poczekaj! Co mam zrobić? Kto może mi pomóc... - Ostatnie słowa wypowiedziała do siebie.
Patrząc na szarzejące niebo postanowiła zrobić wszystko, żeby w końcu zrozumieć co się wokół niej dzieje.

***
Ile tajemnic kryje Hogwart? Tych zamkowych i tych ludzkich? Komu można ufać? Czy ten uczeń nie jest pod wpływem jakiegoś zaklęcia? Czy nie podano mu eliksiru zmieniającego jego wolę w sznurki, które zgrabnie pociągnięte zmieniają zachowanie, gesty i słowa? Czy on, albo ona jest sobą, czy może kimś zupełnie innym? Jak to poznać? Jak mieć pewność, że nie przebywasz w towarzystwie mordercy...
Czujesz to?
Ale czasem jest już za późno.

***

Za piętnaście dziewiąta Lynette pobiegła do biblioteki. Specjalnie zerwała się z Zielarstwa, prosząc Kiarę, żeby usprawiedliwiła ją przed profesor Sprout.
Wpadła do czytelni nie zwracając zupełnie uwagi na ostre spojrzenie pani Pince. Dorwała się do półek zawalonych grubymi tomiskami i zaczęła poszukiwania.
Wertowała opasłe księgi w nadziei, że natknie się choćby na drobne wspomnienie o Dantonie, władcy smoków.
Ale nic nie znalazła. Rozważała opuszczenie Transmutacji, ale do biblioteki wpadł Richi i porwał ją na lekcje. Krzyczał przy tym, że nie wolno jej tak olewać przedmiotów, bo to się źle skończy.
Mimo to zaraz po zajęciach zamiast na obiad wróciła do przeszukiwania zasobów szkolnej czytelni. I wreszcie, kiedy już myślała, że ze złości zacznie rzucać książkami, natknęła się w indeksie jednej z ksiąg na zagadnienie: Grota węży. Serce zabiło jej mocniej, kiedy przerzucała strony.

Działo się to prawdopodobnie w czasach czarowników, którzy posiadali moce władania nad naturą mocą woli. Największymi z nich byli Danton - władca smoków i Tonestat - władca węży (przypuszczalnie przodek Salazara Slytherina).
Byli wrogami od pierwszego swojego spotkania. Rywalizowali ze sobą we wszystkim. Tonestat zazdrościł Dantonowi jego potężnej różdżki. Zaklęte w niej bowiem były największe moce jakie znał świat czarodziejów.
By ją zdobyć podstępem zwabił króla smoków do groty. Opowieści głoszą, że Danton nie wyszedł z niej żywy. Po walce z podwładnymi Tonestata udało mu się stworzyć w grocie miejsce, w którym wyczarował ołtarz i w nim zaklął swoją potężną różdżkę. Moc tego zaklęcia nie może złamać nikt, oprócz dwojga ludzi, którzy zostali wyznaczeni przez Dantona do odzyskania tej broni.
Dziewczyna, w której żyłach płynie krew potomnych Dantona i mężczyzna o imieniu smoka. Dwa podobne, choć tak różne charaktery. Tylko oni będą w stanie przełamać moc zaklęć.
Tonestat nie mogąc pogodzić się z przegraną, postanowił, że nikt nie dostanie się do groty, żeby zabrać z niej to czego tak bardzo pragnął. W tym celu miał stworzyć książkę w której zapisał zaklęcia pozwalające wejść do jaskini i zamknął ją na wieki. Otworzyć ją miałyby dwa medaliony, z których jeden nie może istnieć bez drugiego.
Historia ta jest niewiarygodna. Wiele osób potwierdza istnienie takiej groty, ale nigdy nikt nie wszedł do środka i nie udało się ustalić czy rzeczywiście zginął w niej Danton, pozostawiając swoją moc zaklętą, dostępną tylko dla dwojga wybranych przez niego czarodziejów.

Lynette kilka razy przeczytała tekst. Myśli boleśnie pulsowały jej w skroniach. Co to wszystko znaczy... skąd ma wiedzieć, która z dziewcząt może być potomkinią Dantona? Skąd ma wiedzieć, który chłopak dostał imię po smoku? Czy ma szukać w Hogwarcie kogoś o imieniu Braxis? Wątpiła w to, ale nie ulegało wątpliwości, że musi to być rzadkie imię.
„Twoim przeznaczeniem jest znaleźć się w Slytherinie. Wiem, że teraz tego nie zrozumiesz... nie, nie krzyw się... to jest zapisane w twojej głowie... „
Tiara nie mogła przecież przewidzieć czegoś, co miało się stać dopiero po pięciu latach. To niemożliwe. A jednak słowa, które wypowiedział stary kapelusz nabrały teraz dla niej sensu.
Zatrzasnęła książkę i poprosiła panią Pince, aby jej ją wypożyczyła.

***

Tydzień przed Bożym Narodzeniem John Fiennes zarządził spotkanie w szatni Ślizgonów w celu omówienia techniki i taktyki kolejnych meczów.
Draco miał dość, Johna, treningów i w ogóle quidditcha. Nigdy nie przypuszczał, że znudzi mu się latanie za zniczem. Ale w sumie po głębszych przemyśleniach doszedł do wniosku, że pewnie nigdy nie zaciągnął by się do drużyny, gdyby nie chora zazdrość jaka go ogarnęła, kiedy Potter został najmłodszym szukającym od iluś tam lat. Chęć pokazania mu kto jest lepszy wzięła górę i mimo, że był dobrym graczem, to jednak tak naprawdę nigdy nie fascynował się tym sportem w jakiś szczególny sposób.
Teraz siedział ze znudzoną miną z głową wspartą na dłoni i udawał, że bardzo interesuje go to, co ma do powiedzenia ich kapitan. W rzeczywistości jego myśli błąkały się swobodnie po całym pomieszczeniu. Przyglądał się grzebiącemu w uchu Goyle'owi, ziewającemu ostentacyjnie Jokerowi i bawiącemu się bezmyślnie pałką Crabbe'owi. Wszyscy byli w stanie sennego upojenia, oprócz jedynego Nelsona, który zdawał się chłonąć każde słowo długowłosego Ślizgona.
Potem spojrzał na miejsce, gdzie zazwyczaj siedziała Lynette. Nie przyszła na spotkanie, co John zdążył już skomentować obraźliwymi uwagami na jej temat.
Chłopak trochę ją rozumiał. W końcu robiła coś wbrew sobie. Rzeczywiście nie miała talentu, o czym ciągle przypominała Fiennes'owi, który chyba był ślepy jeżeli tego nie dostrzegał.
No cóż, ale gdyby nie jego wyzwanie, panna Greenstorme nigdy nie wzięła by udziału w treningu rekrutacyjnym. Ale ostatecznie nie uważał się za winnego jeżeli chodziło o jej niepowodzenia. Z resztą miał teraz poważniejszy problem. Musiał z nią porozmawiać. Miał nadzieję, że zrobi to po dzisiejszym treningu, no ale skoro się nie zjawiła, to będzie musiał jej poszukać.
Jakoś nie umiał sobie wyobrazić tej rozmowy, ale miał nadzieję, że załatwi to sprawnie i szybko. Ostatnia rozmowa nie była zbyt przyjemna... chociaż nie, żadna z ich konwersacji nigdy nie była przyjemna.
Nie potrafił sobie wytłumaczyć dlaczego słowa Lyn tak nim wstrząsnęły. Nazwała go śmierciożercą, ale czy nie tego właśnie pragnął od najmłodszych lat? Czy nie marzył o tym, żeby pewnego dnia stać się taki jak ojciec i służyć Czarnemu Panu?
Był na nią wściekły za jej postawę. Była w tej samej sytuacji co on, ale chyba nie rozumiała co oznacza być dzieckiem śmierciożercy. Voldemort oczekiwał, że synowie i córki jego popleczników będą mu wierni i będą mu służyć. Zdawał sobie też sprawę, że wszystkie oznaki niesubordynacji karane są śmiercią. Wzdrygnął się na samą myśl o tym... Co by było, gdyby odmówił ojcu posłuszeństwa i nie przyjechał do domu na Boże Narodzenie? Czy Czarny Pan osobiście pozbawiłby go życia? Czy ojciec by się od niego odwrócił?
- Malfoy, czy ty mnie w ogóle słuchasz?
- Co? - Draco ocknął się z zamyślenia.
- No właśnie! Do diabła, ja się tu produkuję i tylko jeden Nelson zadał sobie trud, by mnie wysłuchać! - John był wyraźnie zirytowany.
- Daj spokój! - odciął się jasnowłosy Ślizgon. - Po co nas tu w ogóle przetrzymujesz? To nie ma najmniejszego sensu. Twoje wywody są tyle warte, co miotły Weasley'ów.
Przez chwilę mierzyli się wściekłymi spojrzeniami. John chciał coś powiedzieć, ale przerwał mu dźwięk otwieranych drzwi. Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. Do szatni weszła Lynette. Twarz miała zarumienioną od zimna, a długie włosy wilgotne od padającego ciągle śniegu. Dłonie zacisnęła na luźno wiszącym szaliku. Przez chwilę przyglądała się wszystkim, a potem szybko, zanim John zdążył cokolwiek powiedzieć, oznajmiła:
- Rezygnuję. To koniec Fiennes. - Miała zawziętą minę, chociaż widać było, że bardzo się denerwuje.
- Co to znaczy? Ile razy mam ci powtarzać...
- John! - Przerwała mu. - Jeżeli nie dociera do ciebie znaczenie moich słów, to proponuję abyś wziął dodatkowe lekcje języka angielskiego. Mam już tego dość. Nie będę więcej robić z siebie pośmiewiska i narażać na szwank opinię Slytherinu.
- Nie wolno ci... - Syknął Fiennes, robiąc krok w jej stronę.
- Jedyną rzeczą, której mi nie wolno, to robić coś przeciwko sobie! - Odparowała, patrząc mu śmiało w oczy.
Draco obserwował tę scenę z zamiarem wykorzystania okazji i przekazania Lyn tego, co kazano mu przekazać.
- A więc chcesz pozostawić drużynę bez obrońcy?
Uśmiechnęła się arogancko. - Nie wiem czy zauważyłeś, ale w sumie Ślizgoni nie mieli obrońcy. Poza tym możesz zorganizować nową rekrutację. Wszyscy tak robią jeśli wymaga tego sytuacja, a ty nie możesz?
- To twoje ostatnie słowo? - w oczach John'a płonęła żądza mordu.
- Tak.
- Ciekawe, co na to powie Snape? - dodał jakby miał nadzieje, że ją tym przestraszy.
- Nie obchodzi mnie to!
- Dobra. Sama tego chciałaś. - Oznajmił, a potem zwrócił się do pozostałych. - Koniec zebrania.
Wszyscy podnieśli się i zaczęli opatulać szalami. Lyn odwróciła się zamierzając wyjść.
- Poczekaj Greenstorme! - zawołał za nią Draco, zakładając powoli płaszcz.
Dziewczyna zerknęła na niego przez ramię, na jej twarzy malowało się zmęczenie.
- Czego chcesz?
- Musimy pogadać. - Miał nadzieję, że nie zabrzmiało to śmiesznie. Czuł niepewność... chociaż trudno było mu się do tego przyznać.
- Musimy? Od kiedy ja muszę rozmawiać, i to jeszcze z tobą? - zwróciła się w jego stronę, krzyżując ręce na piersiach.
- Jej... znowu zaczynają... - Mruknął pod nosem Nelson. - Spadam stąd.
Szatnia opustoszała. Malfoy owinął sobie szalik wokół szyi spoglądając znacząco na dziewczynę.
- No, czekam. O czym MUSIMY porozmawiać? - zapytała, dobitnie podkreślając przedostatni wyraz.
Poczuł jak wzrasta w nim poziom irytacji. - Słuchaj, czy nie możemy chociaż raz pomówić normalnie?
- To ty potrafisz normalnie? Chyba zapiszę to w kalendarzu.
- Zamknij się. Nawet nie wiesz jakie to ważne. - Syknął mrużąc ze złością oczy.
- Co ty powiesz? - prychnęła sceptycznie. W jej oczach płonęła nieufność. - Co może być aż tak ważne, że Draco Malfoy, pańsko całą gębą, władca wszechświata i okolic, chce ze mną NORMALNIE POROZMAWIAĆ?!
- Jeżeli chociaż na chwilę się przymkniesz, to się dowiesz.
Lyn po tych słowach po prostu odwróciła się z zamiarem opuszczenia szatni.
Nie, no że też ta dziewczyna musiała zawsze wyprowadzać go z równowagi. Nie dość, że i tak znalazł się w parszywej sytuacji to jeszcze jej postawa nie ułatwiała mu zadania. - Mam coś dla ciebie... - Nie wiedział jak to ująć. - Coś ważnego. - I wyjął z kieszeni płaszczu kartkę.
Zatrzymała się z dłonią na klamce.
- To... miałem ci coś przekazać. - Zaczął. Nienawidził siebie za to, że brakowało mu słów. Że pomimo usilnych starań jego ton nie brzmiał już tak obojętnie jak zazwyczaj.
Dziewczyna powoli odwróciła się, z dłońmi z tyłu opartymi na drzwiach. Uderzył go strach jaki zabłysnął w jej ciemnych, niebieskich oczach. Zupełnie jakby przeczuwała czego za chwilę się dowie.
- Poproszono mnie, żebym... ale właściwie, to chyba powinnaś sama przeczytać...- wyciągnął do niej dłoń, w której trzymał list.
Przez chwilę nie ruszała się z miejsca jakby walcząc ze sobą. Ale w końcu pod naciskiem jego spojrzenia, podeszła i drżącą ręką odebrała od niego pergamin. Rozłożyła go i zaczęła czytać:

Draco
Dzisiaj w nocy wrócił ojciec. Czarny Pan osobiście
przełamał klątwy ciążące na bramach Azkabanu i
uwolnił więźniów.
Oczekujemy, że wrócisz do domu na Boże Narodzenie.
Ojciec nakazał mi przekazać ci, abyś przygotował się
na to, co na ciebie czeka w nieodległej przyszłości.
A teraz moja osobista prośba synu.
Chodzi o twoją koleżankę, Lynette Greenstorme.
Matka tej dziewczyny przebywa u nas. Jej mąż został
pozbawiony życia przez Czarnego Lorda.
Proszę cię, przekaż jej tę smutną wiadomość, bo Rozalia
nie chce napisać do niej listu. Lynette powinna wiedzieć.
I jeszcze jedno zabierz ją ze sobą, kiedy będziesz wracał do
domu, myślę, że przyda się jej rozmowa z matką.
Czekam na wasz powrót.
Twoja matka.

Lyn wpatrywała się w pergamin nie mrugając. Czytała ciągle jeden i ten sam urywek: Jej mąż został pozbawiony życia przez Czarnego Lorda. Jej mąż został pozbawiony życia przez Czarnego Lorda. Jej mąż został pozbawiony życia przez Czarnego Lorda.
Nie... to niemożliwe... to nieprawda.... to jakiś żart... spojrzała na Dracona, który stał przed nią z twarzą, której pozazdrościłby mu niejeden pokerzysta. Tylko on mógł wiedzieć jak podle czuł się w tej chwili.
- Ja... - Głos odmówił jej posłuszeństwa. Szybko odwróciła się. Nie chciała, żeby Malfoy był świadkiem jej słabości. Chciała stąd uciec, ale Draco chwycił ją za ramię, przeczuwając, że to nie jest dobry pomysł, żeby pozwolić jej teraz samej wychodziś z szatni.
- Zostaw mnie! - krzyknęła głosem pełnym łez. Starała się mu wyrwać, ale trzymał ją zbyt mocno.
- Ly... Greenstorme, uspokój się. - To było głupie, ale tylko to przyszło mu do głowy.
- Puść mnie, Malfoy! Chcę być sama! - uwolniła się, ale w następnej sekundzie Draco objął ją ramieniem, tak że trudno było jej się ruszyć. Stał za nią nie pozwalając dziewczynie wykonać żadnego ruchu.
- Puść mnie! - łzy kapały mu na rękaw płaszczu.
- Nie mogę. Prawdopodobnie, kiedy bym to zrobił wyleciałabyś stąd i pobiegła Bóg jeden wie gdzie i nabawiła się zapalenia płuc. I kogo by za to obwinili? Mnie. - Wcale tak nie myślał, ale co miał powiedzieć, że jest mu przykro? Że nie może znieść widoku jej łez? Nigdy!
- Jesteś egoistą! Mój tato nie żyje! - zacisnęła kurczowo palce na jego przedramieniu.
- Wiem...
- To zostaw mnie w spokoju!
- Już ci powiedziałem, że nie mogę. Lynette proszę cię, uspokój się...
Ale słowa były zbędne. Nic nie mogło ukoić bólu, jaki czuła w sobie. To nie tak miało być... zupełnie nie tak... przytuliła się do ramienia, które ją obejmowało. Ile jeszcze zdoła znieść?

***

Wieczorem, z głową pełną najdzikszych myśli, Draco wyszedł z zamku. Czuł, że musi wyjść i przejść się. Gdyby tego nie zrobił prawdopodobnie zwariowałby.
Za cel swojej wędrówki obrał sobie rozłorzysty buk, rosnący nad brzegiem jeziora. Miał wrażenie, że minęły wieki odkąd udało mu się zaprowadzić Lyn do Snape'a. Nie chciał więcej o tym myśleć. Nie chciał myśleć o czymkolwiek, a mimo to ciągle pamiętał jej dłonie kurczowo zaciśnięte na swoim ramieniu, jej ciepło kiedy przytulała się do niego.
Czy to ma jakikolwiek sens?
Nie, na pewno nie!
Czy chcę być taki jak mój ojciec?
Tak!
Nie!
Idioto, jak możesz tak myśleć?!
Nie wiem! Już sam nic nie wiem!!!
Bał się swoich rozmyślań. Kompletnie nie wiedział na czym stoi. Do niedawna był po prostu przekonany, że jego życie jest już zaplanowane i nic nie przeszkodzi mu osiągnąć tego czego chciał.
A teraz co? Idzie wkurzony na cały świat, a najbardziej na samego siebie i zastanawia się nad swoim życiem! No przecież to jest całkowicie beznadziejne! Wszystko przez tą Greenstorme!
Doszedłszy do drzewa w rekordowym tempie, oprał się o nie jedną ręką i spojrzał na jezioro.
- Jasna cholera! - krzyknął. Musiał jakoś wyładować wściekłość.
- Złość przeszkadza w zrozumieniu pewnych rzeczy...
Zamarł, nie wiedział czy to sprawka zimnego wiatru, czy raczej strachu ale przeszły go ciarki, kiedy usłyszał dziwny, syczący głos. Rozejrzał się powoli po ciemnych błoniach, ale nikogo na nich nie było.
Potem nagle tuż przed nim pojawił się smok. Draco z trudem powstrzymał krzyk, ale przerażenie odbiło się w jego oczach z całą mocą.
- Witaj Draco...
Chłopak chciał się odwrócić i uciec, ale stwierdził, że nie może wykonać żadnego ruchu.
- Kim ty do diabła jesteś?!
- Opanuj się. Masz siedemnaście lat, a zachowanie siedmiolatka.
Ślizgon poczuł, że odzyskał kontrolę nad ciałem, ale słowa smoka uraziły jego dumę, więc nie ruszył się z miejsca. Przerażenie minęło, pojawia się ciekawość.
- Niecodziennie spotyka się w Hogwarcie smoki. I to gadające w dodatku. Jesteś nowym wymysłem tego przygłupa Hagrida?
- Po pierwsze, Hagrid nie jest przygłupem.
- Tak, tak. Jasne. Tylko szkoda, że takie robi wrażenie.
Oczy gada zabłysły i zwęziły się. Blondyn drgnął i cofnął o krok. - No dobra, dobra, nie jest...
- A więc, to ty...
Draco nawet choćby chciał, to nie mógł zrozumieć o co chodzi temu dziwacznemu stworzeniu.
- Kto? - głupie pytanie, pomyślał w duchu.
- Cieszę się, że w końcu się spotkaliśmy. - No cóż Ślizgon raczej nie odwzajemniał uczuć tego czegoś.
- Jestem Braxis. Strażnik tajemnicy, klucz do groty...
- Chwila, chwila... proszę o czas... jaki strażnik? Jakiej tajemnicy? Co za klucz, do jakiej groty?
Smok dał mu do zrozumienia żeby milczał, więc zamknął buzię, a on opowiedział mu to, co kiedyś wyjawił Lynette.
- I czego ty ode mnie oczekujesz? Mam się odwrócić od ojca, od Czarnego Pana, tak?
Braxis nie odpowiedział, tylko czekał na dalszy ciąg wypowiedzi syna Lucjusza. Nie poinformował go, że potrafi czytać w myślach, a chłopak sam tego nie zauważył.
- Nie zrobię niczego, żeby zhańbić swoją rodzinę.
- Jesteś pewny? Czy rozumiesz na czym polega hańba?
"Czy smoki mogą się uśmiechać?!"
- Ta- tak! - dlaczego się zawahał? No dlaczego?
- Ale takie jest przeznaczenie...
- Pieprzyć przeznaczenie! Przestań naśladować, tę starą idiotkę Trelawney!
- Jak mało jeszcze rozumiesz...
- Rozumiem więcej niż ci się wydaje. I nie mam zamiaru pomagać Greenstorme w odzyskaniu jakiegoś przedmiotu, który nawet nie wiadomo czy istnieje!
- Po pierwsze: nie Greenstorme, tylko Lynette. Po drugie: ten "jakiś przedmiot" istnieje. Ja jestem tego dowodem.
Draco nie wiedział co ma powiedzieć. Najlepszym rozwiązaniem wydało mu się po prostu odejść stąd jak najszybciej i udać, że tego spotkania nie było.
- Jeszcze się zobaczymy, synu Lucjusza. To jest zapisane...
Malfoy chciał mu powiedzieć, że ma gdzieś to, co jest zapisane, ale smok odleciał w stronę Zakazanego Lasu.
- Nikt nie ma prawa decydować o moim życiu! - krzyknął z nim.
- A więc nie pozwól kierować sobą ojcu i Voldemortowi! - usłyszał oddalający się głos Braxisa. A potem zapanowała cisza. Nawet wiatr przestał zawodzić.

***
Tego dnia chłód tryumfował.
Merope
PostWysłany: Śro 17:12, 01 Mar 2006    Temat postu:

No więc tak. Ten fanfick nie zapadł mi w pamięć na długo, troche już go czytałam dawno, musiałam go jeszcze raz przeczytać. Styl nie jest całkiem zły, chociaż powinnaś go szlifować, a co najważniejsze, sprawdzać po kilkanaście razy tekst, zanim go umieścisz! Bo czasami denerwujące są literówki, albo nawet brak przecinków, bo miesza się wszystko. Dobre oko Emily też zauważyło, że czasami zapominasz krpki po wypowiedzi. Ale to tylko czasami. I czasami za dużo stawiasz, jak i przecinków, jak i kropek. Zobaczymy następne części.
A ta książka i medalion.. czy one mi czegoś nie przypominają? Horkruksy Voldemorta? ^^
Szlifuj i nie zrażaj się, tylko pisz, może wyjdzie coś z tego? Miejmy nadzieje, że nie będzie gniotem i nie zostanie w połowie zmienione na romansidło.
No uff, koniec Very Happy

PS. Emilcia wróciła na Forum. Ale może tylko na krótko, bo chyba wyjeżdżam. Ech.
Tuśka
PostWysłany: Nie 23:06, 26 Lut 2006    Temat postu:

7.A jeśli słońce skona w dłonie gwiazd?

Biorąc pod uwagę wszystkie problemy i konflikty na jakie narażona była Lyn podczas ostatnich tygodni, to tego dnia sprawiała wrażenie osoby raczej odprężonej i wesołej. Nucąc coś pod nosem, łaziła bez sensu po dormitorium, bawiąc się zawieszonym na srebrnym łańcuszku wężem.
Miała za sobą na prawdę ciężkie chwile. Fiennes po prostu torturował ich na treningach i jak głupek upierał się, że Lynette specjalnie udaje matoła.
Ostatnio roześmiała się mu prosto w twarz i stwierdziła, że skoro chce zrobić z niej pośmiewisko przed całą szkołą, a przy okazji przegrać mecz, to proszę bardzo, żaden problem.
Dręczyły ją jeszcze od czasu do czasu wyrzuty sumienia względem Pansy, ale właściwie przecież się nie przyjaźniły, więc nie rozumiała swoich uczuć, a tym bardziej sumienia. Po za tym rozmyślania o tym, co powiedział Braxis nie dawały jej spać po nocach. Chodziła jak struta, próbując zrozumieć o co chodziło tajemniczemu gadowi. Szukała także owej legendy, którą jej opowiedział w bibliotece, co też jest godne podziwu, zważając na to, iż miejsce to było dla niej wybitnie nieznośne.
Dzięki Bogu, Malfoy już jej nie zadręczał swoimi niespodziewanymi "dowcipami". W ogóle przestał się jakoś rzucać w oczy. Ciągle dostawał jakieś listy, albo czytał "Proroka Codziennego". Ślizgonka uśmiechnęła się złośliwie na myśl o tym jak podczas poniedziałkowego treningu zamyślił się i oberwał tłuczkiem prosto w żebra.
-Wznieś mnie ponad każdy ból,
Bo zrozumieć chcę...
Chcę się poczuć jak przedtem,
Zanim zgubiłam sens
Cień zasłania moje łzy
Nie jestem kimś, kim myślałam, że mogę być...
Jakie mam szanse by odnaleźć się?
Co robić, by do końca nie zginąć we mgle?
- Lynette!
Dziewczyna przestała śpiewać, chowając odruchowo medalik za koszulę. Do pokoju wpadła Sara, rozczochrana i zarumieniona od szybkiego biegu.
- Snape cię woła!
- Że co? - Lyn uniosła wysoko brwi.
- Znaczy to, że chce cię widzieć. Nie wiem czego chce, ale rozmawiał z kilkoma uczniami na temat owutemów, więc może i z tobą chce o tym pomówić.
Lynette z wyrazem najwyższego zdumienia na twarzy, wzięła swoją szatę z łóżka i przerzuciła ją sobie przez ramię.
Pokój Wspólny był opustoszały, trwały lekcje i większość uczniów właśnie wysilało swoje mózgi. Czuła się trochę nieswojo, miała wrażenie, że jej duszę mrozi jakiś niewidzialny powiew wiatru. Przechodząc obok foteli ustawionych przy kominku, zauważyła jakąś samotną kartkę. Ostatnio postanowiła sobie, że już nigdy nie będzie zbierać porzuconych pergaminów ani przyjmować jakichkolwiek przedmiotów od nieznajomych (zwłaszcza starych i cuchnących), a mimo to podniosła kartkę z podłogi.
Był to list. Dziewczyna zmarszczyła brwi, wygładziła papier i przeczytała:

Draco
Wiesz, że zbliża się czas, kiedy znowu się zobaczymy.
To będzie wyjątkowy czas... Czarny Pan nas wyzwoli,
a ja oddam mu to co mam najcenniejszego, czyli ciebie,
mojego syna.
Wiesz, co to oznacza i mam nadzieję, że zachowasz się
godnie, jak prawdziwy potomek Malfoy'ów.
Spotkamy się prawdopodobnie w Boże Narodzenie, to
już nie długo, dlatego bądź gotowy.
Twój Ojciec.

Serce waliło jej dziko w piersiach. Wpatrywała się w krótki liścik z otwartymi ustami. A więc Draco ma wkrótce zostać śmierciożercą. Czy to dlatego stał się nagle tak mało widoczny? Ślizgonka ruszyła w stronę wyjścia, zakładając szatę i chowając do kieszeni pergamin. Idąc na spotkanie ze Snape'm starała sobie przypomnieć, jak zachowywał się przez ostatnie dni Malfoy.
Przestał znęcać się nad innymi, czytał gazety, wyraźnie unikał Crabbe'a i Goyle'a. Nie stracił jednak swojego zwykłego sposobu odnoszenia się do wszystkich z pogardą i wyższością.
Po kilku chwilach stanęła przed drzwiami gabinetu Mistrza Eliksirów. Zapukała, a kiedy nie było żadnego odzewu z drugiej strony, otworzyła drzwi i weszła do środka.
Snape siedział za biurkiem pochłonięty sprawdzaniem jakiegoś wypracowania. Wokół niego piętrzyły się stosy sprawdzonych i czekających na ocenienie prac domowych i testów.
- Siadaj Greenstorme. - Nie podnosząc wzroku wskazał jej piórem krzesło stojące na przeciw biurka. Podeszła więc i posłusznie przysiadła na skraju stołka.
- Chciałem porozmawiać o twoim wypracowaniu - a jego spojrzenie mówiło jej, że nie tylko. - A więc Greenstorme, twoje wypracowanie jest dobre... - Lyn poczuła jak powietrze z niej uchodzi. - ... ale niezadowalające.
Nagle na jej oczach pergamin z esejem na temat właściwości i sposobie przyrządzania eliksiru Intaganatio, powodującego natychmiastowe chęci do wszczynania sporów, a nawet pojedynków, uniósł się o kilka cali i zajął ogniem.
Lyn mogła tylko bezsilnie przyglądać się jak jej całotygodniowe przesiadywanie w bibliotece najnormalniej w świecie sobie płonie nad biurkiem opiekuna. Poczuła palące uczucie niesprawiedliwości. Miała wrażenie, że Snape chce ją ukarać nie za marne wypracowanie, ale za całkiem co innego. Za coś co dziwnym sposobem miało pewnie związek z quidditchem.
- Ale... - zaczęła, unosząc dłoń.
- Jesteś w klasie owutemów. Muszę przyznać, że wyjątkowo starasz się być nieznośna. Ja wiem, że jesteś zdolna, ale jednocześnie leniwa Greenstorme. Masz doskonałe predyspozycje do tego by warzyć wyśmienite eliksiry i wiem że gdybyś tylko się przyłożyła, mogłabyś być lepsza od Granger!
Lynette nie mogła w to uwierzyć, jakoś nigdy jej nie przyszło na myśl, że mogłaby być w czymkolwiek lepsza od tej nadzwyczaj uzdolnionej czarownicy.
- Próbuję przemówić ci do ambicji... profesor McGonagall też się na ciebie uskarża, oczekiwała, że po twoich wcześniejszych dokonaniach w dziedzinie Transmutacji będziesz się starać jeszcze bardziej.
Snape wstał i założył ręce do tyłu, przemierzając swój gabinet w te i z powrotem.
- Po za tym liczyłem, że wyjaśniliśmy już kwestię twojego miejsca w drużynie i miałem nadzieję, że dotarło do ciebie jak ważna jest to sprawa dla Slytherinu.... ale jak donosi mi Malfoy i Fiennes wcale się nie przykładasz, zupełnie jak na eliksirach i transmutacji, czy ty w ogóle zamierzasz skończyć tę szkołę?
Lyn go nie słuchała, bo kiedy wspomniał Malfoy'a jej myśli uciekły do listu, który spoczywał teraz w jej kieszeni.
- Z jakiś powodów zachowujesz się jak jedenastoletnie dziecko, Greenstorme - mówiąc to Severus oparł dłonie na oparciu krzesła na którym siedziała, powodując tym samym, że Ślizgonka poczuła się bezbronna i bardzo malutka, nie zdolna do żadnego protestu.
- Poprawisz swoje wypracowanie na środę. - Zakończył i z powrotem usiadł za biurkiem. - Możesz odejść.
Dziewczyna wstała. Będąc przy drzwiach, tchnięta jakimś dziwnym, nagłym impulsem, odwróciła się i zapytała:
- Panie profesorze, co pan wie o pergaminach zapisanych czarnoksiężnym pismem?
Snape obrzucił ją badawczym spojrzeniem. - Dlaczego pytasz?
"No właśnie idiotko, dlaczego?"
- A, nie, nic... tylko natknęłam się na wzmiankę o czymś takim w jednej z lektur uzupełniających... - wypaliła. Było to perfidne kłamstwo i wątpiła czy Snape je kupił. W każdym razie jego twarz miała nieodgadniony wyraz.
- No to dowidzenia panie profesorze! - bąknęła nie mogąc dłużej znieść jego przenikliwego spojrzenia.
- Do widzenia.
Wracając do pokoju Ślizgonów zaśpiewała:
- Pokaż mi krawędzie chmur
Nie zostawiaj mnie...
Chcę mieć twoje usta blisko
By całowały mnie,
Noc zasłoni zbrodnie tą
Nie jesteśmy tymi, kim myśleliśmy, że możemy być...
Jakie mamy szanse by odnaleźć się?
Jak zrozumieć tą szczególną więź?

***

- Crabbe!
- Co?
- Widziałeś gdzieś list?
- Jaki list?
Draco wpadł do dormitorium jak błyskawica i dorwał się do swojego kufra.
- Mój! Do mnie! Od mojego ojca! - był lekko mówiąc, zdenerwowany.
- Ostatnio często dostajesz listy. - Osiłek jakby oklapł na krześle, gapiąc się głupkowato na kolegę, wywracającego do góry dnem szufladę szafki nocnej.
- Nigdy bym cię nie podejrzewał o taką bystrość! - zadrwił blondyn, nie przerywając szukania. - Musi gdzieś tu być... - mruczał pod nosem - Albo zostawiłem go w Pokoju Wspólnym... - Usiadł na łóżku, opierając łokcie na kolanach i wbijając palce we włosy w geście zrezygnowania.
- Ej, na pewno się znajdzie! - wychrypiał Vincent, drąc na strzępy jakiś pergamin. - A tak w ogóle to jak tam humor przed jutrzejszym meczem?
- Do jasnej cholery, nie wiem czy zauważyłeś, ale zgubiłem ważny list! A ty zadajesz mi kretyńskie pytania na temat mojego samopoczucia, na które i tak znasz odpowiedź! - wybuchnął nie zmieniając pozycji.
Mimo to kumpel nadal podtrzymał temat sportu, bo uznał, że tak chyba będzie najbezpieczniej. - Gryfoni rozwalili Krukonów.
- Co ty powiesz? A, bo to pierwszy raz? My i tak gramy z Huffelpuffem.
- Jesteśmy świetni. - Crabbe zmiażdżył w potężnej dłoni pióro, którym wcześniej coś nabazgrał.
- Chyba cię ktoś zaklęciem miotnął! Z tak marną obrończynią jaką jest Greenstorme i ścigającym w postaci Jokera, tylko cud sprawi, że nie będziemy ostatni w tabeli...
- Greenstorme... - zachichotał Crabbe, w sposób nieco niekontrolowany.
- Co? - Draco spojrzał ostro na kumpla. Był lekko rozczochrany kiedy wyciągnął dłonie z włosów.
- Niezła z niej laska. - Vincent znowu zachichotał, wpatrując się tępo w ścianę na przeciw której siedział.
Stwierdzenie to niespodziewanie podziałało na Malfoya jak dźgnięcie różdżką prosto w żebra. Poczuł dziwne ukłucie w żołądku i miał ochotę rzucić się na spasłego Ślizgona, którego oczy zdawały się błyszczeć na samą myśl o Lynette.
- Co masz na myśli, mówiąc, że Greenstorme to niezła laska? - zapytał, siląc się, by jego ton nie zdradzał żadnych uczuć jakie teraz nim zawładnęły. Głównie niezrozumiałej wściekłości.
- W zeszły czwartek, po treningu, widzieliśmy ją z Goyle'm jak wychodziła z pod prysznica owinięta jedynie w ręcznik... - westchnął Crabbe i wydawał się rozpływać na samo wspomnienie tego wydarzenia.
- Zamknij się! - warknął Draco, zanim zdążył ugryźć się w język. Był zły sam na siebie. Nie chciał reagować w taki sposób na myśl o swojej znienawidzonej znajomej. Ale mimowolnie w jego wyobraźni pojawił się obraz Lynette owiniętej ręcznikiem. Poklepał się lekko w skronie, jakby to miało mu pomóc wyrzucić nieproszone marzenia z głowy. - Greenstorme nie jest nic warta! - powiedział na głos, sądząc, że dzięki temu pozbędzie się tych dziwnych wizji.
- Daj spokój Draco, podoba się prawie wszystkim chłopakom w Slytherinie. Tobie nie?
"Tak!" - Nie! Z resztą mam ważniejsze sprawy na głowie! Lepiej mi pomóż szukać tego listu!
Nie chciał się przyznać do tego, że ta wiadomość jeszcze bardziej go rozeźliła.

**

Mecz Puchoni - Ślizgoni odbywający się następnego dnia, czyli w sobotę, był wyjątkowo słoneczny, pomimo silnego przymrozka, który osiadł na pożółkłych źdźbłach trawy.
Lynette jeszcze nigdy nie była tak bardzo zestresowana. Puściła już trzy bramki, a w dodatku w przeciwnej drużynie na pozycji ścigającego grał Mike Smith.
Mecz nie był długi. Po wbiciu siedmiu bramek Ślizgonom, Malfoy złapał znicza. Trybuny domu węża wyły dziko z zachwytu. Lyn jednak tego nie dostrzegała. Razem z resztą drużyny wylądowała na boisku i z płonącymi policzkami, wpatrywała się w pozostałych graczy jak poklepują Dracona, i śmiejąc się wesoło.
Niestety dobry nastrój prysnął w szatni, gdzie kapitan John Fiennes nie pozostawił na nich suchej nitki.
Oberwało się ścigającym, że nie zdobyli ani jednego punktu i nie wykonywali planowanych akcji. Oberwało się pałkarzom, za bezsensowne machanie pałkami i w końcu oberwało się obrończyni, za siedem bramek, które zdążyła puścić, przed końcem meczu.
Po jakichś trzydziestu minutach została sama w szatni, nie czując się na siłach by wyjść na zimne, zalane słońcem błonia. Siedziała bezmyślnie na ławeczce i przesuwała między palcami srebrno-zielony krawat. W jej głowie trwała zażarta bitwa.

***

W Pokoju Wspólnym panowała świąteczna atmosfera. Jednak członkowie drużyny musieli się stawić u Snape'a więc nie trwało to długo. Kiedy za Crabbe'm zamknęły się drzwi, mistrz eliksirów przemówił cichym, aczkolwiek wyraźnym głosem:
- Dobrze się spisaliście. Ale szczerze mówiąc liczyłem na lepszy wynik.
- To wszystko można naprawić... - zająknął się długowłosy kapitan.
- Też mi się tak wydaje Fiennes. W każdym razie... gdzie jest Greenstorme? - zapytał, bo dotarło do niego, że ma przed sobą jedynie szóstkę graczy.
- Nie wiem. - Wzruszył ramionami John, który nadal był na nią wściekły, za jej fatalną grę.
- Chyba w pokoju wspólnym, albo dormitorium - Stwierdził Goyle.
- Raczej siedzi i ryczy w szatni. - Prychnął Draco oparty o zimną ścianę lochu, z rękami w kieszeniach szaty.
- Liczę, że poprawicie wszystkie żenujące błędy - Severus znacząco spojrzał na długowłosego Ślizgona. - a teraz możecie odejść. Draco ty zostań.
Malfoy spojrzał na nauczyciela lekko zaskoczony. Snape poczekał aż wszyscy opuszczą loch, po czym zapytał bez żadnych zbędnych wstępów:
- O czym pisze do ciebie Lucjusz?
Chłopaka zatkało. Skąd do licha Snape wie, że koresponduje z ojcem? Zdziwienie musiało odbić się na jego twrzy, bo profesor stanął na przeciw, sztyletując go spojrzeniem.
- Chcę wiedzieć o czym rozmawiasz z Ojcem.
- To nie pana sprawa! - zmrużył oczy. Nie zamierzał niczego mówić swojemu przełożonemu, choćby przyszło mu zapłacić wysoką cenę.
- Tak ci się tylko wydaje chłopcze! Chce wiedzieć, kiedy Voldemort planuje uwolnić więźniów z Azkabanu!
- Nie powiem...
- A właśnie, że powiesz. Jeśli nie dobrowolnie, to uwierz mi, znam sposoby żeby wyciągnąć to z ciebie siłą. Chyba wiesz co to jest oklumencja?
Tak, wiedział i nie miał najmniejszej ochoty, żeby ten stary nietoperz grzebał w jego myślach, wspomnieniach i Bóg wie czym jeszcze.
- Chyba przed Bożym Narodzeniem... nie jestem pewny. - Odpowiedział cicho.
- Wiesz, co cię potem spotka?
Draco, przez chwilę patrzył w oczy Severusowi z nieskrywaną nienawiścią, a potem skinął głową.
- Przyprowadź do mnie Greenstorme. Jesteś wolny. - Odprawił go gestem dłoni.
Blondyn bez słowa opuścił loch opiekuna Slytherinu, czując coś czego jeszcze nigdy nie czuł - prawdziwy strach.

***

Lyn w końcu przemogła się i wyszła z szatni. Zamknęła drzwi i wkładając ręce do kieszeni spojrzała na jezioro. Czy jeżeli teraz tam pójdzie, to smok znowu się pojawi? Bardzo chciała z nim porozmawiać... Ruszyła w stronę buku przy którym ostatnio go spotkał.
- Lynette! Zaczekaj! - rozległ się za nią znajomy głos. Obejrzała się i zobaczyła biegnącego Mike'a, machającego do niej żółto-czarnym szalikiem.
- Cześć. - Powiedziała cicho, lekko się uśmiechając.
- Przejdziemy się? - zapytał wskazując jezioro. Dziewczyna pokiwała głową, odgarniając z twarzy włosy, którymi targał wiatr.
- Lyn... chciałem ci powiedzieć... że, ja... przepraszam. - Zaczął Puchon.
- Ale za co? - Ślizgonka spojrzała na niego zdziwiona, choć przypuszczała co jej przyjaciel chce przez to powiedzieć.
- Za to, że byłem zmuszony wbić ci trzy bramki. - Wypalił na bezdechu.
Uśmiechnęła się do niego ciepło.
- Mikey to był twój obowiązek. Jesteś w drużynie i nie wolno ci obwiniać się za moją porażkę. Robiłeś co do ciebie należało.
- Ale tak mi głupio...
- Hej, to ja tu powinnam robić za przygnębioną i zdołowaną, wypłakiwać się na twoim ramieniu, a nie pocieszać kogoś, kto świetnie gra w quidditcha. - Zawołała prawie wesołym głosem. - Jesteśmy przyjaciółmi i to się liczy...
- Jesteś dla mnie kimś więcej niż przyjaciółką Lynette. Wiesz o tym. - Mike zatrzymał się, to samo zrobiła i ona, czując jak w żołądku rozlewa się jej na przemian gorąc i chłód.
- Och, Mike... nie wracajmy do tego...
- Ale ja muszę. To co było między nami... chciałbym, żeby to wróciło... - powiedział, patrząc dziewczynie w oczy i dotykając czule jej policzka.
Żadne z nich nie zauważyło, że ktoś ich obserwuje. Lyn już się nie uśmiechała. Jej twarzy była poważna, a w oczach pojawił się smutek. Mike był dobrym przyjacielem, ale nigdy go nie kochała. Nawet kiedy byli parą... wtedy nie rozumiała czym jest miłość. Teraz też tego nie wiedziała, ale była pewna, że to co czuje do tego sympatycznego Puchona dalekie jest od miłości. Ufała mu, była przy nim szczęśliwa, ale to samo czuła względem Kiary, Sary, Richarda i Daniela.
Uchwyciła jego dłoń, pragnąc opuścić ją z policzka, ale chłopak pochylił się nad nią i delikatnie pocałował jej usta. Zmroziło ją. Zastygła w bezruchu, niezdolna wykonać, żadnego gestu.
To nie był pierwszy raz kiedy Mike ją całował, ale w jakiś niewytłumaczalny sposób wiedziała, że to nie jest zwykły pocałunek. Gdzieś w sobie usłyszała głos, że powinna zapamiętać tę chwilę, bo jest szczególna. Miała wrażenie, że medalik zrobił się większy i ciąży jej na szyi.
- Yhm, yhm! Wybaczcie, że przeszkadzam wam w tak wzruszającym momencie!
Mike odsunął się od swojej koleżanki i oboje spojrzeli, na Dracona Malfoy'a, który stał z rękami w kieszeniach szaty. Lynette od razu uchwyciła, że wyraz twarzy Ślizgona jest inny... znowu brakowało na niej drwiącego uśmiechu. Jego oczy też miały jakiś dziwny wyraz... nieodgadniony... tajemniczy...
Malfoy zauważył jej przenikliwy wzrok i zmusił się do przybrania postawy: "nienawidzę was wszystkich".
- To ja... już pójdę... - odezwał się cicho Mike, robiąc jeszcze jeden krok do tyłu.
- Ale... - Lyn postąpiła na przód.
- Przemyśl to, co ci powiedziałem i odezwij się, dobrze?
- Ale...- jęknęła, starając się dać mu do zrozumienia, że chce iść z nim.
- Dobrze? - powtórzył.
- Tak.
Po tych słowach Puchon odwrócił się i wolnym krokiem odszedł w stronę zamku. Chwilę patrzyła za nim, dopóki nie poczuła, że Malfoy stoi za nią.
- Przyszedłeś się ze mnie nabijać, tak?! - rzuciła w jego stronę, odchodząc w w kierunku jeziora, którego tafla marszczona była przez fale.
- Konkretnie rzecz ujmując, przyszedłem cię powiadomić, że Snape chce cię widzieć jeszcze dzisiaj. - Poinformował ją, starając się ukryć emocje, które nim targnęły, po tym jak zobaczył to, co zobaczył.
- Ale rzeczywiście, chyba mam ochotę nazwać cię totalnym beztalenciem. - Zadrwił. Musiał ją obrazić, bo ucisk w klatce piersiowej nie chciał zelżeć.
- A ja mam cię ochotę nazwać obrzydliwym tchórzem i zdrajcą! - spojrzała mu wyzywająco w oczy.
Akurat w tym momencie nie liczyło się dla niej to, że jej różdżka spoczywa sobie spokojnie w dormitorium, a Draco ma swoją w zasięgu ręki. Liczyło się tylko to, żeby go, jeśli nie zranić, to przynajmniej dać mu nauczkę.
- Twoje słowa nie robią na mnie żadnego wrażenia. Mógłbym cię teraz wykończyć jednym zaklęciem...
- A więc zrób to śmierciożerco! - zawołała cofając się o krok, tak, że woda jeziora wypływająca na brzeg zmoczyła jej dół szaty.
Przez chwilę twarz chłopaka wyrażała głębokie zdumienie, ale zaraz ustąpiło ono wściekłości. Zbliżył się do niej, wyciągając z kieszeni różdżkę.
- Na jakiej podstawie oskarżasz mnie...
- Zbliża się czas, kiedy znowu się zobaczymy. - Przerwała mu, cytując zdanie z listu, który znalazła. - Czarny Pan nas wyzwoli, i oddam mu ciebie, czy jakoś tak, to szło. Powiedz mi, to się dopiero stanie, czy może już jesteś na jego usługach?! - złość którą odczuwała po meczu ogarnęła ją całkowicie. Chwyciła Dracona za lewy nadgarstek i zanim chłopak zorientował się, co się dzieje, gwałtownie odsłoniła jego
przedramię.
Sama nie wiedziała czego się spodziewała, w każdym razie mrocznego znaku tam nie było. Czyżby to, co poczuła po tym, było ulgą? Nie, nie, na pewno nie.
Draco zmrużył oczy, ale nie wyrwał ręki z jej uścisku.
- Zawiedziona? - zapytał głosem przesiąkniętym kpiną. - Nie martw się, już niedługo... A teraz oddaj mi mój list!
Jej ciepła dłoń jeszcze mocniej zacisnęła się na jego nadgarstku. - Chcesz być śmierciożercą? Chcesz zabijać, służyć przeklętemu czarnoksiężnikowi Malfoy?! Tak jak twój parszywy, dwulicowy ojciec?!
- Na twoim miejscu uważałbym co mówię, Greenstorme. - Tym razem uwolnił się z jej uścisku.
- Na twoim miejscu, nie wypowiadałabym się w takiej kwestii!
- Greenstorme, ciebie też to czeka... nie udawaj, że nie wiesz o o chodzi! - dodał ze złością widząc jej szeroko otwarte oczy, które pociemniały z gniewu i zdziwienia. - Twój ojciec nie jest lepszy!
To stało się w ułamku sekundy, Lyn nie panowała nad sobą. Jej dłoń przecięła powietrze, ale nim dotarła do twarzy Malfoya, chłopak zdołał chwycić ją za nadgarstek. - Musisz potrenować szybkość. Chciałaś mnie uderzyć, tylko dlatego, że powiedziałem prawdę?
Tak, chciała go uderzyć, chciała go trzasnąć w twarz, aż by się obrócił o sto dwadzieścia stopni!
Wypowiedział na głos to czego tak bardzo się obawiała. Jego słowa bolały gorzej niż uderzenie tłuczka... gorzej niż upadek z miotły... gorzej niż jakakolwiek inna, fizyczna rana.
- Myślisz, że twój tatuś ciężko pracuje dla ministerstwa, a to taka sama szumowina! Jest śmierciożercą, i prawdopodobnie poświęci nawet ciebie żeby zadowolić Czarnego Pana! - szarpnął ją za rękę, przyciągając do siebie.
- Nigdy nie zostanę śmierciożercą Malfoy. - Wycedziła mu w twarz, z zaciętą miną.
- Myślisz, że On zapyta cię o zdanie?
- Przyjmij do wiadomości, że nigdy nie zniżę się do twojego poziomu...
Jej wypowiedź przerwał potężny huk i oślepiający błysk, taki sam jak kilka tygodni temu w korytarzu szkoły. Serce w niej zamarło, Draco puścił ją i obydwoje pobiegli w tę stronę. Z daleka widać było dwie postacie, jedna wysoka, druga mała. Pochylali się nad czymś, czego nie mogli dojrzeć z tej odległości.
Przebiegli obok wierzby bijącej, której potężne gałęzie smagały powietrze. Lynette poczuła dziwny skurcz w sercu, kiedy zbliżyli się do celu. Rozpoznała już sylwetki owych postaci. To był Potter i ta mała, Betty.
Będąc kilka kroków od nich Lyn zatrzymała się gwałtownie, tak, że Malfoy wpadł na nią z całym impetem, popychając ją. Ślizgonka podleciała jeszcze bliżej i teraz wyraźnie widziała nad czym pochylali się Gryfoni. Jej mózg zdawał się pracować bardzo wolno, z twarzy odpłynęła cała krew. Poczuła, że kolana się pod nią uginają.
Na poczerniałej trawie, leżał Michael Smith. Ledwo go poznała. Jego oblicze było zniekształcone, głębokie rany na całym ciele nadal krwawiły. Spojrzała nic nierozumiejącym wzrokiem na dwójkę uczniów Gryffindoru.
Harry wyglądał na dogłębnie wstrząśniętego, jego dłonie zaciśnięte były w pięści. Betty natomiast cała drżała... w jej oczach błyszczały łzy.
Poczuła, że ma trudności z oddychaniem, nie mogła powstrzymać jęku, który wydarł się z jej piersi. Nie płakała, łzy nie chciały przyjść, a to było najgorsze...
Draco tępo przyglądał się Puchonowi, jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, ale w środku był na prawdę przerażony. "Co ty się do diabła dzieje?". Jego wzrok padł na skrawek pergaminu, którym waśnie zabawiał się wiatr. Poszedł wolnym krokiem w jego stronę i podniósł, czując na sobie wzrok pierwszoroczniaczki. To było to samo pismo, które znalazła Lyn. Te same dziwne i zawiłe wzory. Wydało mu się, że pergamin jest ciepły, jakby ktoś go podgrzewał. Nie miał wątpliwości, że ktoś zabił tego chłopaka używając potężnego, czarnomagicznego zaklęcia.
W następnej chwili z zamku wybiegli chyba wszyscy możliwi nauczyciele. Na samym przedzie szybkim krokiem zmierzał ku nim Albus Dumbledore, a za nim reszta grona pedagoginego.
Wszystko co się działo potem, było dla Lynette jak sen. Najgorszy koszmar jaki kiedykolwiek mógł się przyśnić. Pamiętała jak przez mgłę profesor McGonagall każącą im opowiedzieć co się stało, wzrok dyrektora uważnie obserwujący każdego z nich, profesor Sprout jęczącą i ocierającą sobie łzy zaplamioną szatą, panią Pomfrey, która siłą zaciągnęła ich do zamku.
A potem długo, długo nic. Wiedziała, że siedziała na stole w Wielkiej Sali, niezdolna do czegokolwiek.
Łzy przyszły dopiero, kiedy zobaczyła swoich przyjaciół. Richi, Sara, Kiara i Dan. Żadne z nich nic nie powiedziało, nie musieli nic mówić, wszystko mogli wyczytać ze swoich spojrzeń. Stracili Mike'a, i nic już tego nie cofnie.
Tuśka
PostWysłany: Sob 13:07, 18 Lut 2006    Temat postu:

6.Gdyby cofnąć czas

Następnego ranka, tak jak sobie obiecała, jeszcze przed śniadaniem dopadła Kiarę i przepraszała ją aż do pierwszej lekcji. Było to całkiem zbędne, bo przyjaciółka wybaczyła jej już za pierwszym razem. Niestety reszta spraw nie poszła już tak gładko.
Sprawdzian z numerologii napisała tak beznadziejnie, że dostała do odrobienia dodatkowe prace. Nie nadążała też z nawałem wypracowań, a to zmuszało ją do
przesiadywania w najbardziej znienawidzonym miejscu - bibliotece. Jej niechęć do tej placówki można było porównać tylko z uczuciami jakie żywiła do Draco Malfoya.
A skoro już o nim mowa... Lynette szybko odczuła na sobie skutki jego zemsty. Przez pierwsze cztery dni, codziennie lądowała w Skrzydle Szpitalnym. A to z barwną grzywą różowo-zielonych piór, to z dłońmi pokrytymi okropnymi bąblami, tudzież piekącymi plamkami. A Kiedy w środowe popołudnie przybyła pozbyć się wyjątkowo nieznośnego podręcznika do Eliksirów, który zatrzasnął jej się na
nosie, pani Pomfray stwierdziła, że powinna porozmawiać o tych wypadkach ze swoim opiekunem.
Taaaa... Lyn dokładnie wiedziała kto za tym wszystkim stoi i z przyjemnością nasłałaby na niego Mistrza Eliksirów, ale za rękę nie złapała więc mogła sobie darować wycieczkę do Snape'a ("poza tym spójrzmy prawdzie w oczy, czy stary Sev, coś by zrobił swemu pupilkowi?").
W czwartek Ślizgonka zaczynała przejawiać symptomy "stałej czujności", a jej przyjaciele mieli z tego powodu niezły ubaw. Dokładnie sprawdzała zawartość swojego talerza, pucharu, a także torby. Więc kiedy w piątkowy wieczór wyskoczyła z niej Jadowita Purchawka Drzewna, poczuła, że mogłaby, z udanym
skutkiem użyć przeciw Malfoy'owi klątwy Avada Kedavra.
No a oprócz swojego "kolegi", miała jeszcze problemy z całą masą rzeczy "normalnych inaczej". W ich skład wchodzili następująco: gadający smok, medalik, medalik numer dwa, który to niby miała odnaleźć, książeczka. A ponad to: pergamin, wybuch plus ranny uczeń z Huffelpuffu. Podsumowując: szał pał i balanga. Miała wrażenie, że od nadmiaru myśli wybuchnie jej czaszka.
W ciągu pięciu lat prowadziła normalne, szkolne życie, a teraz co? Nigdy by nie przypuszczała, że jej pojedyncze kłótnie z Draconem zamienią się niemal w wojnę. Nawet nie dopuszczała do siebie takiej możliwości, że będzie musiała dokonywać wyborów cięższych od tego, czy iść na Historię Magii czy ukryć się z Richim, Kiarą i Danem, żeby zagrać w czarodziejskie szachy.
Teraz kiedy w sobotni poranek siedziała przy stole Slytherinu i czytała "Proroka" z całą mocą uświadomiła sobie, że już dawno życie wymknęło się jej z pod kontroli. Ze ściśniętym sercem czytała o kolejnych ofiarach Voldemorta i jego śmierciożerców oraz nieudolnej obronie ministerstwa, któremu groziło rozbicie.
- Co tam masz? - Lyn wzdrygnęła się kiedy Sara z trzaskiem upuściła na przeciw niej swój talerzyk z tostami. Trzymając się za serce i spoglądając na koleżankę odpowiedziała:
- Siedem trupów i trzęsącego portkami Knota.
- Jak samopoczucie? Żadnych podejrzanie wyglądających warzyw, albo książek wyskakujących ci na nos?
Lynette pokazała Sarze język i uśmiechnęła się, kręcąc przecząco głową.
- A tak na serio, to jak tam kondycja przed treningiem?
- I po co mi o tym przypominałaś?! Już prawie udało mi się o tym zapomnieć! - westchnęła z awersją.
Połowa października oznaczała, że już najwyższy czas zająć się quidditchem. O, następna rzecz do zapisania na coraz dłuższej liście katastrof, jak mogła zapomnieć?
- Ojej, Lyn. Przecież nie możesz być taka zła jeśli cię wybrali.
"Oj mogę złotko." Dziewczyna już dawno przestała się tłumaczyć, bo i tak nikt nie chciał jej słuchać. Wszyscy nic, tylko: "Przesadzasz", "tak ci się tylko wydaje", "zobaczysz, wszystko będzie super-ekstra", "musisz być świetna, bo Fiennes jest tobą zachwycony". Teraz czekała tylko na dwunastego listopada, wtedy to po raz pierwszy nastąpi publiczna kompromitacja (no chyba, że John przejrzy na oczy podczas treningów). Nic tylko się pochlastać pieczołowicie po pyszczku i kwiczeć z
radości.
Niestety musiała odbyć swoją gehennę i pocieszała się tym, że to wszystko odbędzie się po śniadaniu, co oznaczało, że popołudnie będzie miała wolne.
Wstała od stołu z grobową miną i powlokła się przez Wielką Salę w kierunku lochów.
- Hej! Pogromczynio idioty, poczekaj! - usłyszała za sobą głos Kiary i po chwili Krukonka już się z nią zrównała, była cała rozpromieniona.
- Cześć. - Powitała ją Ślizgonka z bladym uśmiechem.
- Co to...
- Tylko ja cię proszę, nie wygłaszaj mi tu podnoszącej na duchu przemowy to tym, że jestem świetnym obrońcą, bo tego nie zdzierżę. - Uprzedziła koleżankę, widząc na co się zanosi.
- Dobra. Pójdziesz ze mną do ubikacji? - dodała patrząc na Lyn błagalnie.
- Po co? - zapytała dziewczyna gapiąc się bezmyślnie przed siebie.
- A po co się idzie do łazienki? - Krukonka wzniosła oczy ku sufitowi.
Skierowały więc swe kroki w stronę schodów na pierwsze piętro. Kiara nawijała cały czas jak najęta, głównie o zielarstwie, a Lyn tylko od czasu do czasu rzucała krótkie: tak, jasne, yhym.Kiedy zbliżyły się do toalety wydało jej się, że coś usłyszała, więc szturchnęła Kiarę:
- Ciiiiiii!
- Co ty na mnie cichasz?! - Krukonka udała urażoną.
- Cicho. - Powtórzyła Lyn przystawiając palec do ust i powoli, niemal bezszelestnie podeszła do toalety. Kiedy Kiara umilkła usłyszały niewyraźny szmer, jakby czyjś szloch. Ślizgonka z przyjaciółką prawie włażącą jej na plecy pchnęła lekko drzwi; zajrzały do środka. To co zobaczyły przeszło samo siebie. W kącie, obok ostatniej umywalki, siedziała skulona Pansy Parkinson i bez wątpienia płakała.
Na odgłos kroków uniosła głowę. Lyn nie była w stanie ukryć szoku, który malował się na jej twarzy (chociaż panna Morgenstarn przebiła ją, dostając rozdziawienia szczęki i wytrzeszczu oczu).
Pansy rzuciła im nienawistne spojrzenie, ocierając oczy skrajem szaty.
- Yyyyy... - wydukała Lyn wykonując taki odruch, jakby chciała się cofnąć.
- Co?! Przyszłyście się ze mnie ponabijać?! Poużywać sobie z mojego nieszczęścia?!
- Nawet w nieszczęściu jesteś wredna... nieźle Parkinson. Zdradź mi jak ty to robisz? - słowa popłynęły z ust zanim Lynette zdążyła pomyśleć co mówi.
- Zamknij się! - ryknęła na nią Pasy, a z jej oczu popłynęły nowe łzy.
- Bo co? Ty możesz rzucać we mnie oszczerstwami, a ja nie mogę powiedzieć ci parę słów prawdy? Dam ci dobrą radę Parkinson - zmrużyła oczy i uśmiechnęła się identycznie jak to miał w zwyczaju Draco Malfoy (chociaż nie zdawała sobie z tego sprawy) - zanim się do kogoś odezwiesz wydmuchaj nos, bo nikt cię nie zrozumie jak będziesz taka zasmarkana.
Po tych słowach odwróciła się i wyszła z łazienki. Kiara jeszcze przez chwilę stała, gapiąc się to na zapłakaną ślizgonkę, to na drzwi, za którymi zniknęła jej przyjaciółka.
- Wypad! - załkała Pansy. Krukonce nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Wybiegła jak by ją goniło stado rozszalałych hipogryfów i już po chwili dopadła schodzącą w dół schodów Greenstorme.
- Youy... co ty było? - wypaliła niezbyt logicznie.
- Należało się jej! - odpowiedziała krótko Lyn. Minę miała nietęgą, ale w jej oczach błyszczała satysfakcja.

**
Przed dziesiątą drużyna Slytherinu opuściła Pokuj Wspólny i przez pokryte lekkim przymrozkiem błonia udała się do szatni. Wszyscy przebrali się w stroje do quidditch i skupili wokół Fiennesa, który zaczął im objaśniać taktykę. Lynette patrzyła na niego, ale nie docierało do niej ani jedno słowo kapitana. Pomyślała, że chyba tylko Historia Magii jest nudniejsza od jego zagmatwanych wywodów. Po jakichś dziesięciu, może nawet piętnastu minutach John wskazał drzwi wyjściowe, co oznaczało, że przechodzą z teorii do praktyki.
Ślizgonka najchętniej zatrzasnęłaby się w tej szatni do końca życie, ale kiedy Fiennes spojrzał na nią władczo, poddała się i ciągnąc za sobą jednego z Nimbusów 2001 ("Boże używać miotły Malfoya... ciekawe, co by było, gdybym go tą miotłą trzepnęła w łeb?).
Trening można było opisać jednym słowem: tragedia. Crabbe i Goyle pospadali z mioteł; tak zamaszyście wywijali swoimi pałkami. Delson był rzeczywiście dobry, jeśli nie świetny, ale Joker miał pewne trudności z przyjęciem rzucanego do niego kafla. Malfoy snuł się ponad nimi i ze znudzoną miną wypatrywał znicza. Złapał go już trzy razy i nie wydawało się by czwarty miał mu przynieść satysfakcję. Gry Lynette lepiej nie nazywać słowami. Teraz kiedy już była w miarę spokojna i nie
odczuwała stresu (no chyba, że leciał w jej stronę kafel, wtedy trudno było się nie stresować) pokazała swoje prawdziwe umiejętności. Na miotle trzymała się nieźle, miała dość zwinne ruchy przez co była szybsza, ale przejawiała totalny brak zdolności do bronienia bramek. Tym razem na dwadzieścia rzutów obroniła zaledwie pięć, sześć. Ale czy nie powtarzała ciągle, że nie potrafi grać?
Fiennes wychodził z siebie, śmigał po boisku i wrzeszczał na wszystkich razem i osobno. Lyn pomyślała, że jeszcze chwile i biedny kapitan dostanie nieodwracalnej nerwicy.
- Co wy robicie?! Co to jest, plac zabaw?! - wrzeszczał. - Koniec!!! Mam dość, wszyscy na dół!!! Ale już!!! - ryknął w stronę Malfoya, który nadal wisiał w powietrzu.
W szatni wydzierał się tak, że ściany drżały.
- A ty już bardziej nie mogłaś udawać?!!! - warknął na Lynette, kiedy wyszła spod prysznica, już kompletnie ubrana, zapinając sobie właśnie szatę na piersiach. Spojrzała na niego beznamiętnie i powiedziała:
- To ty się uparłeś jak ten osioł, żeby mnie torturować quidditchem. Ja cię nie prosiłam, żebyś mnie przyjął do drużyny, to ty - wycelowała w niego palcem - mnie zmusiłeś żebym z wami grała. Ja od początku próbowałam ci wyjaśnić, że...
- Dziewczyno przestań świrować, bo zachowujesz się jakby ci palma odbiła, no!- przerwał jej John, widocznie nadal nie dopuszczał do swojej świadomości strasznej prawdy.
- To ty się zachowujesz jakby ci palma odbiła, no! - Lyn nie pozostawała mu dłużna. - Czy do ciebie w ogóle dociera co ja mówię? Z resztą nie trzeba mówić, widziałeś jak dzisiaj grałam to było żałosne!
- Popieram! - Malfoy uniósł dłoń do góry, drugą zapinając szatę.
- A ty się zamknij! - ofuknęła go, mierząc lodowatym spojrzeniem. - John jeśli myślisz o zwycięstwie, musisz znaleźć innego obrońcę...
- Nawet o tym nie myśl! Będziemy trenować, aż wszyscy osiągnął świetną formę. Greenstorme, ciebie to też dotyczy!
- Ale...
- Słyszałaś co mówiłem, zrobimy z ciebie super-obrońcę! - był tak wściekły, że Lyn postanowiła się już więcej nie odzywać, bo mogło się to dla kogoś źle skończyć.
Parę minut później wszyscy opuścili szatnię, a Lyn jako ostatnia włożyła swój strój do szafki. Chwyciła torbę i wyszła na dwór, chciała wyciągnąć z niej szalik, ale natknęła się na coś śliskiego i długiego. Chwyciła to coś i wyciągnęła z torby, z trudem powstrzymując krzyk, który pchał się jej do gardła, bo oto miała w dłoni martwego, lśniącego węża.
Obrzydzenie jakie w niej wezbrało ustąpiło miejsca złości. Rozejrzała się, poszukując Malfoya. Zobaczyła, że idzie sam w stronę zamku więc puściła się biegiem, bo chłopak był już niedaleko wierzby bijącej.
- Malfoy!!! - wrzasnęła, kiedy była już tak blisko, że bez trudu mógł ją usłyszeć. - Zabiję cię Malfoy!
Draco zatrzymał się i bez pośpiechu odwrócił, z rękami w kieszeniach i szyderczym uśmiechem.
- Malfoy! - krzyknęła jeszcze raz, zatrzymując się, a policzki poróżowiały jej z gniewu. - Mam tego dość! - wyciągnęła rękę w której trzymała martwego węża. - Jeżeli jeszcze raz podłożysz mi jakieś zdechłe zwierzę, albo żywe, wszystko jedno. Lub podmienisz wypracowanie, czy też wyrosną mi dodatkowe uszy, wąsy i bóg wie co jeszcze....
Potomek Lucjusza przyglądał się jej z wyraźną satysfakcją, nie kryjąc rozbawienia.
- Czego ty ode mnie chcesz? - zapytał bezczelnie, patrząc jej prosto w oczy.
- Daruj sobie, wiem że to ty!
- Udowodnij.- jedno słowo, a nasączone sarkazmem do granic możliwości. Lyn zrobiło się niedobrze.
- Nie muszę! Wiem, że mścisz się za ten głupi pergamin...
- Za pocałunek. - Przerwał jej z wściekłością.
- To nie był żaden pocałunek! - prychnęła, zaciskając dłoń mocniej na oślizgłym cielsku gada.
- A to ciekawe. - Zadrwił Draco krzyżując ręce na piersiach.
- To był zwykły buziak! Nigdy bym cię nie pocałowała, choćbym miała wybierać między tobą, a sklątką! - oj, nie dobrze, znowu ponosiły ją emocje.
Malfoy przez chwilę wyglądał na wytrąconego z równowagi.
- Następnym razem nie radzę ci...
- Tak, następnym razem przyłożę ci w pyszczysko! Takiej gwarancji nie masz nawet w banku Gringotta! - rzuciła w niego nieżywym wężem i pobiegła gdzieś w stronę jeziora.
Gadzina odbiła się od piersi ślizgona i opadła z głuchym plaśnięciem na trawę. Draco kopnął wątłe zwłoki i wbił z powrotem ręce w kieszenie spodni. Na myśl o Lynette zebrało mu się na śmiech. Uznał, że odpokutowała swoją winę i nie zamierzał dłużej zawracać sobie nią głowy. Chociaż, musiał przyznać, że to była świetna zabawa obserwować jak pannie Greenstorme nagle wyrasta kolorowa
grzywa na głowie, albo coś wyskakuje jej z plecaka.
Z takimi myślami schodził w dół zbocza w kierunku zamku, wodząc bezwiednie wzrokiem po prawie bezludnych błoniach. Nagle tknięty jakimś dziwnym impulsem spojrzał w stronę, najbardziej brutalnego drzewa w promieniu kilkunastu mil. Wierzba bijąca wyglądała całkiem normalnie, ale koło niej krążyła jakaś mała postać.
"Nie, no to już zaczyna być irytujące." pomyślał, kiedy rozpoznał w drobnym kształcie, małą pierwszoroczną Gryfonkę, "Coś tu nie gra... chociaż Gryfoni zawsze aż się proszą, żeby mieć kłopoty" wzruszył ramionami, nieświadom tego, że bursztynowe oczy pierwszorocznej Betty Farrell bacznie go obserwowały.

**

Lynette przysiadła na jakimś wystającym głazie nad brzegiem jeziora, opierając plecy o pień wysokiego buku, który stracił już połowę liści. Musiała się uspokoić. Wycierając dłoń w której niedawno trzymała umarlaka (nie ważne, że to było zwierze) o wierzch swojej szaty. Szczelniej opatuliła się srebrno-zielonym szalikiem i wpatrzyła się w widoczny stąd Zakazany Las. Pogrążając się w myślach.
I po co mi to?!
Dobrze zrobiłaś, że mu powiedziałaś co o nim myślisz!
A co z quidditchem?! Fiennes jest jak stary, durny osioł!
Musisz z tym żyć.
Z wieloma rzeczami muszę żyć!
Sięgnęła za kołnierz i wyciągnęła z pod koszuli srebrny medalion, wpatrując się w niego z beznadziejną bezsilnością.
Dlaczego? Dlaczego tato mi go dałeś?
Na myśl o ojcu poczuła się dziwnie. Tak bardzo tęskniła za tym Albertem z przed roku. Teraz coś się wydarzyło, a ona nie wiedziała co. Przeczuwał najgorsze, ale nigdy nie wypowiedziała tej myśli na głos, nigdy!
- Co ja mam z tobą wspólnego? - szepnęła do węża, którego szafirowe oko błyszczało w zimnym październikowym słońcu.
- Więcej niż ci się wydaje. - Usłyszała tajemniczy głos, dobiegający gdzieś z korony drzewa.
Lyn wstała rozglądając się nad sobą. Na jednej z niższych gałęzi siedział czarno-szary smok i wpatrywał się w nią swoimi żółtymi oczami.
- Braxis. - Serce waliło jej jak oszalałe, sama nie wiedziała dlaczego ciągle boi się tej miniaturki prawdziwego smoka.
- Witaj Lyn. - Zasyczał ciepło, poruszając niespokojnie łebkiem i przeniósł wzrok na wyciągnięty przed chwilą wisiorek. Ślizgonka oparła się tyłem o drzewo i patrzyła na tajemniczego stwora.
- Obiecałeś, że mi powiesz... - szepnęła, nie musiała mówić głośno zważywszy choćby na to, że Braxis potrafił czytać w myślach.
- Tak. Obiecałem. I dotrzymam słowa.
Sfruną jej na ramię. Zaskoczona dziewczyna spojrzała na niego z otwartą buzią. A potem uśmiechnęła się nieśmiało i wyciągnęła dłoń, żeby dotknąć niesamowitego gada. Koniuszkami palców zaczęła gładzić jego chropowatą i najeżoną kolcami główkę.
- Powiedz mi co wiesz, bo wydaje mi się, że niedługo zwariuję. - Usiadła z powrotem na głazie, ze smokiem na ramieniu, odgarniając sobie włosy z twarzy, które i tak zaraz z powrotem na nią opadły.
- To ma związek z legendą o grocie węży.
Lynette jak na jeden dzień miała dość tych gadów, ale nie powiedziała ani słowa, patrząc niewidzącym wzrokiem przed siebie.
- Nie znam tej legendy. - Wyznała. - Kim ty w ogóle jesteś?
- Jestem strażnikiem tajemnicy i kluczem do zdobycia różdżki potężnego władcy smoków.
Lyn obserwowała teraz swojego towarzysza wyraźnie zaciekawiona. A Braxis kontynuował.
- Voldemort mnie ożywił...
- CO?! - serce jej zamarło, miała wrażenie, że w żołądku mam coś podobnego do stada obijających się o ściany motyli. - Jesteś tworem Czarnego Pana?!
- Nie. On mnie tylko ożywił... widzisz, każdy strażnik usypia i dopiero obudzony odzyskuje moc...
- Ale, poczekaj. To oznacza, że on musi mieć medalion i książeczkę.
Smok wydał odgłos podobny do śmiechu.
- Tak, ale nie ma ani jednego z tych artefaktu, A teraz i ja mu uciekłem...
- Uciekłeś? - Lyn miała coraz większy mętlik w głowie.
- Lord Voldemort wie, że potrzebne są mu te magiczne rzeczy i kazał je zdobyć swoim sługom, ale wszyscy go zawiedli. Wszystko masz ty i możemy uniemożliwić mu jego plany.
- Ale dlaczego ja? Dlaczego wszystko przytrafia się mi? Przecież tu chodzi o Potter'a! - powierdziała z rozżaleniem. - To on ma go pokonać i w ogóle zawsze chodziło o niego! - nie wiedziała jak wyrazić swoje odczucia.
- Lynette, to prawda, tylko Harry może pokonać Voldemorta, ale nie zdoła tego zrobić, jeśli Czarny Lord zdobędzie tak potężny przedmiot magiczny. - Tłumaczył cierpliwie smok, wbijając lekko swoje szponki w jej ramię.
- Ale, właśnie o to mi chodzi. Może powinnam mu oddać te wszystkie rzeczy, albo pójść do Dumbledora?
- Nie! - smok rozłożył nerwowo swoje skrzydła. - Na razie nikomu nic nie mów, to zbyt niebezpieczne.
Nie wiadomo komu możesz zaufać... W Hogwarcie czai się jakieś niebezpieczeństwo... jeszcze nie wiem jakie, ale czuję to...
- No dobrze, ale powiedz mi dlaczego ja?
- Zrozumiesz we właściwym momencie.
- A co z tą legendą? - zapytała Lyn zrezygnowanym tonem.
- Opowiada o odległych czasach, kiedy władca smoków, potężny czarodziej Danton, ginie w grocie węży. Ostatkiem sił wyczarowuje ołtarz i ukrywa na nim różdżkę. Zaklina miejsce i wypowiada potężne zaklęcia. Sprawił, że tę potężną broń, może odzyskać tylko dwoje ludzi. Mężczyzna z imieniem smoka i zbuntowana kobieta ze szlachetnego rodu, w której żyłach płynie krew potomków Dantona. Wiele było prób zabrania różdżki z groty, ale nikomu się to nie powiodło.... - Smok urwał. Lynette patrzyła na niego lekko wstrząśnięta.
- To znaczy, że Sam-wiesz-kto, musi znaleźć tych dwoje?
- Tak. Szczerze mówiąc to zapomniał o legendzie, był przeświadczony, że potrzebne mu są tylko medaliony, książeczka i smok....
- Lynette! Lyn! Gdzie jesteś?! - usłyszeli czyjś głos. Smok szybko wzleciał ku górze i skrył się na drzewie. Parę chwil po tym, zza buku wypadł Daniel, opierając dłonie na kolanach i dysząc ciężko.
- Co się stało? - Lynette wstała, poprawiając sobie szatę.
- Szukam cię już chyba godzinę. – Wysapał, prostując się.
- Może chodźmy do zamku. - Zaproponowała Ślizgonka, bo nagle dotarło do niej, że okropnie zmarzła. Dłonie miała lodowato zimne, a palce zdrętwiałe, że ledwo mogła nimi ruszać.
- Chciałem cię o coś zapytać, bo jesteś Ślizgonką, więc może się orientujesz. - Zaczął Dan, kiedy ruszyli w stronę Hogwartu. Lyn wzruszyła ramionami pozwalając koledze kontynuować.
- Czy to prawda, że rodzice Pansy Parkinson zostali zamordowani?
Lyn stanęła jak wryta, gapiąc się w Krukona z wyrazem przerażenia na twarzy.
- C- co? - zapytała drżącym głosem.
- No, waśnie nie wiem. Krążą takie pogłoski. Podobno widziano ją zapłakaną w łazience... a jej przyjaciółki szepczą po kątach, że niby Voldemort nasłał na jej rodziców śmierciożerców...
Lynette czuła jak cała krew odpływa jej z twarzy. Boże, gdyby wiedziała... Jeszcze w życiu nie czuła się tak podle.

W pokoju wspólnym panował zwykły uczniowski rozgardiasz. Lyn powiodła wzrokiem po komnacie, ale nie dostrzegła nigdzie starszej Ślizgonki. Za to od razu zauważyła Dracona, Crabbey'a i Goyle'a jak szperają
w czyjejś torbie. Pokręciła tylko głową. Stwierdziła, że nie będzie się nimi przejmować, chyba że dobiorą się do jej torby.
Kiedy była już prawie u wejścia do korytarza, który prowadził do dormitorium, niespodziewanie wyszła z niego Pansy Parkinson, otoczona gromadką swoich wiernych psiapsiółek. Stały tak przez chwilę patrząc sobie w oczy.
- Pansy... - zaczęla Lyn, czując jak coś ściska jej gardło. - Ja... ja, nie wiedziałam. Tak mi przykro...
- Teraz to już jest trochę po nie w czasie!- rzuciła jakaś czarnowłosa piękność po prawej stronie dziewczyny.
- Jesteś najbardziej podłą osobą jaką znam. - Wtrąciła inna.
- Masz, teraz możesz się ze mnie nabijać do końca życia.- Pansy zrobiła dziwną minę, ni to wściekłą, ni to udręczoną.
- Nie zamierzam...
- Powiem ci jedno. Życzę ci, żebyś też to przeszła. - I odeszły w stronę Malfoya i jego gorylowatych towarzyszy. Lynette patrzyła za nimi, pragnąc cofnąć czas.
Ale nie mogła tego zrobić. Z myślami które boleśnie pulsowały jej w mózgu, zamknęła się w dormitorium. Pragnąc ponad wszystko samotności.
Tuśka
PostWysłany: Czw 22:58, 09 Lut 2006    Temat postu:

5.Strach ma żółte ślepia...
- Ale mnie upierniczyła ta piekielna roślina!
- Spokojnie, to niegłęboka rana.- Kiara podała Lyn chusteczkę, a ta przetarła nią zraniony policzek.
- Jasne, głęboka, czy nie, nie mam zamiaru wyglądać jak... jak... no... właśnie tak!-zakończyła głupawo.
- Idziemy do pani Pomfrey, ona ci to usunie.
- Jasne i przy okazji wpakuje mnie do łóżka na co najmniej tydzień.- Westchnęła ze zrezygnowaniem Ślizgonka.
Weszły do zamku i skierowały się do skrzydła szpitalnego. Po drodze Lynette cały czas narzekała:
- Kiara... ja mam dość. Tak mi się nie chce uczyć...
- To się nie ucz. - Wzruszyła ramionami Krukonka wręczając jej nową chusteczkę.
- Ale jak mam się nie uczyć, skoro jutro mam sprawdzian z numerologi! Kiaro! Zabij mnie!
Kiara tylko się uśmiechnęła. Wiedziała, że przyjaciółka musi się wygadać. Dobrze znała Lynette i za każdym razem kiedy zaczynała zrzędzić, należało po prostu pozwolić jej chwilę ponarzekać.
- Czy ja już ci mówiłam, że nic mi się nie che?
- Ależ skąd...
- To ci powiem, że tak mi się nie chce!!! Boże, żeby mi się tak chciało, jak mi się nie chce! - Lyn przewróciła oczami.
- Dobra, już dosyć. Zamknij się! - Kiara otworzyła przed nią drzwi skrzydła szpitalnego i obie weszły do środka.
W sali siedział jakiś chłopiec; prawdopodobnie Puchon. Pielęgniarka, bandażowała mu właśnie ramię. Poszkodowany wyglądał, lekko mówiąc, tragicznie. Twarz miał umazaną krwią, a w oczach płonął strach. Siedział jednak cicho, pozwalając, żeby go opatrzono.
- Słucham, moje drogie panie? - rzuciła przez ramię pani Pomfrey.
- Mam mały problem. - Lyn postąpiła krok do przodu. - Zranił mnie marny bełkotek...
- Błotnik Marszczony! - syknęła jej do ucha Kiara, która ubóstwiała zielarstwo i nie znosiła kiedy ktoś przekręcał nazwy.
- To znaczy, tak... Błotnik Marszczony. - Poprawia się Lyn, zerkając na rannego chłopca. - Ale widzę, że nie jest ze mną jeszcze tak tragicznie, więc może...
- Och, przestań! - sapnęła pielęgniarka i związawszy końcówki bandaża w kokardkę, odwróciła się w stronę przybyłych. - Pokaż. - Przywołała ją gestem do siebie.
Dziewczyna podeszła i pozwoliła, żeby pani Pomfrey zbadała skaleczenie. - To da się szybko uleczyć. Poczekaj momencik.
Przeszła w stronę swojego biurka, po drodze czochrając małego po głowie.
Poszperała w jednej ze swoich szuflad, po czym wróciła niosąc jakiś mały flakonik z fioletową, oleistą cieczą.
- Pozwól, że najpierw przemyję ci ją eliksirem dezynfekującym. - Powiedziała lekko, wylewając odrobinę płynu na wacik. Lyn zacisnęła zęby, bo kiedy gazik zetknął się ze skórą, miała ochotę wrzasnąć. Poczuła się jakby ktoś naszpikował jej policzek maleńkimi kawałkami rozbitego szkła. Ale w następnej sekundzie pielęgniarka przyłożyła w to samo miejsce różdżkę i zadraśnięcie zniknęło; a wraz z nim ból.
- Dziękuję. - Lyn podniosła z podłogi swoją torbę, a pani Pomfrey z powrotem zajęła się poprzednim pacjentem.
- Widziałaś? - zwróciła się do Kiary, kiedy oddaliły się od skrzydła szpitalnego.
- Jak mogłaś pomylić nazwę Błotnika Marszczonego?! - wyrzuciła prawie w tej samej chwili Krukonka.
- Oj tam... wiesz, że nie przepadam za zielarstwem... - Usprawiedliwiła się Lynette.
- A za czym ty przepadasz? - mruknęła, nieco złośliwie Kiara.
- Nieważne, teraz chodzi mi o coś innego. Widziałaś tego chłopaka w szpitalu?
- A co z nim? - przyjaciółka widać nie miała ochoty rozmawiać o chłopakach spotykanych w skrzydle szpitalnym.
- Kiaro... no przecież widziałaś jak on wyglądał!
- Na pewno gra w quidditcha.
- Może. Ale nie można się tak urządzić, nawet spadając z miotły. - Lyn była zirytowana brakiem zainteresowania towarzyszki.
- Moja droga, czy ja mam ci przypomnieć przypadek z przed pięciu lat, kiedy Potter został pozbawiony kości?
Obie przysiadły na parapecie okna i obserwowały uczniów zmierzających w różne strony.
- Ale to nie była jego wina, tylko tego przygłupa, Lockharta.
- No, a ostatnio? Chyba sama przekonałaś się na własnej skórze o brutalności tego sportu?
- No dobra, dostałam w szczękę. Ale przecież nie złamałam ręki i nie wyglądałam po tym jakbym zobaczyła Sama-Wiesz-Kogo. - Rozłożyła ręce, jakby to co mówiła było jak najbardziej oczywiste. - Słuchaj, mi on wcale nie wyglądał na ofiarę quidditcha.
- A na co ci wyglądał? Lynette, ja cię bardzo proszę nie drążmy tego tematu, bo po co? Co nam do tego? Co nas obchodzi jakiś Puchon ze złamaną ręką?
Lyn popatrzyła na Kiarę zdziwiona. Bez słowa zarzuciła torbę na ramię i poszła korytarzem, w kierunku lochu.
- Hej! Lyn, co ty robisz?! - zawołała za nią przyjaciółka. Ale Ślizgonka nie zareagowała na jej wołanie. Zła na cały świat minęła Wielką Salę i o mały włos spadłaby ze schodów. W ostatnim momencie złapała się poręczy i uchroniła przed kolejnym siniakiem.
- Lyn ty ośle! - dobiegł ją z dołu śmiech. Spojrzała w tę stronę i u stóp schodów zobaczyła Daniela uśmiechniętego od ucha do ucha.
- Łaha ha ha, bardzo śmieszne. - Zeszła do niego, poprawiając sobie szatę.
- Jeszcze jak. Co to było? Zejście smoka?
- Zamknij się.
- Wiesz, przez chwilę myślałem, że już po tobie. - Dan nie przejął się jej zdaniem. - Idę sobie i nagle patrzę, a tu panna Greenstorme wyczynia jakieś cuda.
Lynette chciała go poinformować, że nie ma nastroju do żartów, ale jej uwagę przykuł jakiś samotnie leżący kawałek papieru. Nic nie mówiąc wcisnęła Danowi do rąk swoje rzeczy i podeszła do ściany przy której leżał przedmiot jej zainteresowania.
- Co to? - zapytał Dan, pochylając się nad nią i zaglądając na to, co znalazła.
Lynette klęcząc, patrzyła ze zdziwieniem na pergamin, który był zapisany jakimś dziwnym pismem.
Nie były to litery, tylko znaki, które z niczym się jej nie kojarzyły. Magiczne runy wydały się pikusiem w porównaniu z tym czymś tutaj.
- Czy to szyfr? - Krukon, nadal gapił się w tekst.
- Masz na myśli, że ktoś wymyślił te znaki po to, żeby nikt nie przeczytał tej wiadomości?
- Możliwe... tylko, komu by się chciało rysować takie skomplikowane wzory? Chyba zdecydowanie łatwiej jest użyć niewidzialnego atramentu.
Dziewczyna wstała i wepchała skrawek do torby.
- Chcesz to przeczytać? - zdziwił się chłopak.
- A dziwne?
- Ciekawość to pierwszy stopień do piekła.
- Jeden stopień mniej czy więcej w tamtą stron nie robi mi różnicy.
- Ale ty jesteś dzisiaj nerwowa.- Daniel pokiwał z niedowierzaniem głową.
Pożegnali się przy wejściu do lochów. Lynette dopadły wyrzuty sumienia. Nie powinna była tak potraktować Kiary, w końcu miała prawo być niezainteresowana tematem. Sama nie wiedziała, dlaczego zachowała się jak dziecko z pierwszej klasy, grając wielką obrażoną. „Jutro ją przeproszę”, postanowiła w duchu.
Weszła do zatłoczonego Pokoju Wspólnego. Miała wielką ochotę udać się do dormitorium, paść na łóżko i już nigdy z niego nie wstawać. Ale musiała odrobić masę zadań domowych, w końcu potem nie będzie na to czasu.
Myśl o szlabanie napawała ją lekką zgrozą. Nie dość, że i tak miała już beznadziejny dzień, to jeszcze MacGonagall umiliła go jej wyprawą do Zakazanego Lasu w październikowy wieczór. I jak tu się nie załamywać?
Usiadła zmarnowana w fotelu i zaczęła pisać wypracowanie na Transmutację: „Opisz prawa zamienności”. Właśnie główkowała nad tym dlaczego nie powinno przemieniać się kretów w okulary, kiedy pergamin przysłonił jej cień. Podniosła wzrok i spojrzała prosto w oczy Pansy Parkinson.
- Słyszałam, że dostałaś szlaban, Greenstorme.
Lyn nie miała najmniejszej ochoty na kłótnie, więc postanowiła ją ignorować.
- Czyżbyś zamierzała skończyć z wizerunkiem świętej?
Córka Greenstorme'ow starała się nie zwracać na nią uwagi:
„Krety jako zwierzęta o słabym wzroku, zupełnie nie nadają się, by transmutować je w okulary...”, przeczytała w podręczniku.
- Jesteś beznadziejna, wiesz?
- Możesz mi wyjaśnić, dlaczego jesteś wobec mnie dziś taka wylewna? - Lynette nie wytrzymała, zamknęła książkę i jeszcze raz spojrzała na Pansy.
Dziwne, miała wrażenie, że w jej oczach malowało się coś, czego nigdy wcześniej tam nie było. Czyżby smutek? „Nie, nie, chwileczkę... Smutna Parkinson? I wyżywa się na mnie, tak?”
- Bo nie mogę na ciebie patrzeć! Na tę twoją słodką buźkę.- Pansy skrzywiła się nieco.
- Parkinson, czy ja ci karzę się na mnie gapić?
- Nie jesteś wcale taka cudowna jak ci się wydaje...
- Co ty pieprzysz? - Lyn zmarszczyła brwi. Naprawdę nie wiedziała o co może chodzić zdenerwowanej Ślizgonce.
- Jasne, że nie wiesz. Ty tego nie rozumiesz, bo obchodzisz się tylko sobą!
Lynette ze zgrozą stwierdziła, że większość osób je obserwuje.
- Nie prawda!
- Mogłabyś chociaż nie udawać! Najpierw quidditch, teraz szlaban! Chcesz, żeby wszyscy cię podziwiali...
Tego już nawet gdyby chciała, nie mogła zrozumieć. „Ja chcę żeby mnie każdy podziwiał?! Robię wszystko, żeby zwrócić na siebie uwagę? To może nie długo zacznę tańczyć nago przed kominkiem, żeby wszyscy mnie podziwiali na całego?!”. Lyn wstała z fotela.
- Nie mam zamiaru wysłuchiwać twoich dziwnych oskarżeń. - Skierowała się w stronę dormitorium, żeby przygotować się do swojego szlabanu.
- Bo są prawdziwe.- Pansy patrzyła na nią przenikliwie.
Kilka osób potakiwało, a niektórzy zaśmiali się. Dziewczyna jak najszybciej chciała opuścić to miejsce. Czuła się beznadziejnie. Od kilku dni, nic tylko ciągle same nie powodzenia. Najpierw ten nieszczęsny quidditch, potem szlaban, teraz Pansy oskarżająca ją o, Bóg wie co! Nie, to zdecydowanie za dużo jak na nią.

Ósma zbliżała się wielkimi krokami, więc Lyn nie miała wiele czasu, żeby pognębić się swoimi czarnymi, niewesołymi myślami. Wyszła kwadrans przed czasem, pocieszając się tym, że przecież nie spędzą tam całej nocy. W drzwiach wyjściowych natknęła się na Malfoya. Minęła go bez słowa, woląc nie myśleć o porannej kłótni.
Draco z rękoma w kieszeniach podszedł do stolika gdzie Crabbe i Goyle objadali się słodyczami.
- Gdzie byłeś? - Zadał pytanie Goyle, rozpakowując kolejną czekoladową żabę.
- U Snape'a.- Odpowiedział blondyn, bezceremonialnie zabrała kumplowi dopiero co otwartą żabę i odgryzł jej głowę.
- Czego chciał od ciebie nasz stary nietoperz? - Zdziwił się Grabbe, z buzią pełną ciasteczek.
- A wy co, wywiad środowiskowy? - zirytował się Ślizgon. Przysiadł na stole, zajadając się smakołykiem i przysunął sobie czyjś podręcznik do transmutacji.
Otworzył go ze znudzeniem. Ze środka wypadł na ziemię kawałek starego pergaminu. Draco zmarszczył brwi i schylił się, żeby go podnieść.
- Co to jest? - Spojrzał mu przez ramię Gregory.
Ale Malfoy mu nie odpowiedział. Z trudem przełknął kawałek czekolady i powolnym ruchem otworzył podręcznik, żeby sprawdzić do kogo należy.
Lynette Greenstorme, głosił napis w rogu karty tytułowej. „A więc nasza chodząca wspaniałość, zaczęła praktykować czarną magię.” pomyślał, nieświadomie gniotąc pergamin w dłoni.
Nie wiedział co to dokładnie jest, ale spotkał się z tym pismem u siebie w domu. Ojciec mówił mu kiedyś, że to jakieś tajemne, starożytne pismo, którym zapisywano potężne, czarnomagoczne zaklęcia. Natknął się parę razy na takie teksty, w rodzinnej bibliotece. Lucjusz jednak powiadomił go, że tych niebezpiecznych klątw może używać tylko ktoś, kto rozumie ten język i potrafi się nim posługiwać.
Rozejrzał się po pokoju i wypatrzył Sarę, która zajęta była rozmową z kędzierzawą dziewczyną.
Podszedł do nich i chwytając ją za ramię, zmusił by się do niego odwróciła.
- Co to jest? - zapytał, odciągając dziewczynę nieco na bok.
Ślizgonka zerknęła na pergamin, a potem na blondyna.
- Skąd mam wiedzieć?
- Stąd, że to było w książce twojej durnowatej przyjaciółki.
- Lynette?
- Nie, Dolores Umbridge! Jasne, że chodzi mi o Greenstorme. - Warknął z poirytowaniem.
Sara popatrzyła na niego urażona. Malfoy wyraźnie z nikim nie potrafił rozmawiać kulturalnie.
- Nawet gdybym wiedziała co to jest, to i tak bym ci nie powiedziała. Nie po tym w jaki sposób się do mnie odzywasz. - Chciała wrócić do swojej towarzyszki, ale Draco nie zamierzał się tak szybko poddawać.
- Chcę wiedzieć skąd ona to ma! - Jeszcze raz podstawił jej przed nos pognieciony skrawek.
- Malfoy, ja bym chciała gwiazdkę z nieba, ale nikogo to nie obchodzi. Po za tym wbij sobie do głowy następującą wiadomość: nie mam pojęcia, co to jest i skąd Lyn to wytrzasnęła! Zapisać i pamiętać.
- Ale jesteś w końcu jej przyjaciółką.
- Jak widać nie oznacza to, że mnie o wszystkim informuje.
- Czyli nie wiesz?
- Po raz dziesiąty ci powtarzam, że nawet gdybym wiedziała, to byłbyś ostatnią osobą, której bym o tym powiedziała.
Draco zrobił groźną minę, ale puścił ją. Uznał, że nie ma sensu na nią naciskać, bo rzeczywiście zdawała się o niczym nie wiedzieć. Dlatego też na razie przywłaszczy sobie owy tajemniczy tekst. Złożył pergamin i schował go sobie do kieszeni.

Lynette wyszła przed zamek dokładnie za pięć ósma i zastała tam już dwójkę „świętych” gryfonów oraz panią Sprout. Ogarnął ją chłód październikowego wieczoru. Szczelniej opatuliła się hogwardzką, grubą szatą i podeszła do grupki.
- Dobry wieczór pani profesor. - Przywitała się lekko drżącym głosem.
- Dobry wieczór. No skoro jesteśmy wszyscy to możemy już iść. - I nauczycielka zielarstwa poprowadziła ich przez ciemne błonia, ku chatce gajowego, Hagrida.
„O nieee” jęknęła w duchu Ślizgonka. „Tylko nie on”.
Musiała przyznać, że nauczyciel Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami działał jej na nerwy. Nie dość, że jego lekcje były w najwyższym stopniu niebezpieczne, to jeszcze zawsze miał przyklejony do twarzy dobroduszny uśmiech, kiedy
mówił: „Zobaczcie, jakie ma śliczne żądełka”, albo „Spokojnie, one tylko zieją ogniem”.
Z daleka dojrzała, że klucznik Hogwartu już na nich czeka na skraju Zakazanego Lasu. Zamknęła oczy i policzyła do trzech, po czym ponownie je otworzyła. "Dobra, to tylko parę godzin."
- Witaj Hagridzie. - Zaszczebiotała profesor Sprout, poprawiając sobie tiarę.
- Brywieczór psorko. - Odparł Hagrid przykładając dłoń do czoła w powitalnym geście. Zza niego wyskoczył czarny brytan Kieł i wesoło machając ogonem podbiegł do Harry'ego i Rona, by czule ich oblizać. Lynette cofnęła się nieco z wyrazem obrzydzenia na twarzy.
- Siema, Harry. Czołem Ron! - na twarzy półolbrzyma pojawił się szeroki uśmiech.
- Cześć Hagridzie! - zawołali jednocześnie chłopcy odwzajemniając uśmiech.
- A to...? - Rubeus zatrzymał wzrok na dziewczynie ze Slitherinu.
- Panna Greenstorme. - Oznajmiła uprzejmym głosem pani Sprout. - To jak, idziemy?
- Oczywiście!
- A więc dobrze. - Odwróciła się do trójki uczniów. - Wasz szlaban odrobicie, pomagając mi i Rubeusowi w poszukiwaniu Brassica Rappa.
- Eeee... bra-co? - Podrapał się za uchem Harry, gapiąc się na nauczycielkę lekko zszokowany.
Lynette stanął przed oczami wielki, krwiożerczy kwiat. "Dość mam roślin jak na jeden dzień" uznała w duchu.
- Brassica Rappa. - Ochoczo powtórzyła pulchna pani pedagog. - To roślina z której przyrządza się napoje lecznicze na złamania. Rozpoznamy ją po słabej niebieskiej poświacie jaką wydziela.
- Można wiedzieć dlaczego idziemy do lasu w nocy? - Zapytała Lyn, trochę niegrzecznym tonem. Zupełnie nie panowała nad swoimi emocjami, bo ciągle miała przed oczami obraz Pansy Parkinson, a słowa, które wypowiedziała tłukły się po jej głowie doprowadzając ją niemal do białej gorączki.
- Ton, panno Greenstorme. - Zwrócił jej uwagę Hagrid.
- Przepraszam. - Wyszemrała patrząc w trawę.
- No to, skoro już wiecie na czym polega wasze zadanie, możemy ruszać.- Pojaśniała pani profesor.
Wejście do Zakazanego Lasu o tej porze kojarzyło się Lyn z kopnięciem śpiącego smoka prosto w oko, a więc z czymś niepoważnym i śmiertelnie niebezpiecznym.
Spojrzała na swoich towarzyszy. Cóż, Potter i Weasley wyglądali na wyluzowanych, gawędzili o czymś cicho z Hagridem, ciągle chichocząc.
"No tak, bez wątpienia to dla nich przyjemność, a nie kara." oburzyła się Ślizgonka idąc za nimi. Wiedziała, że nie pierwszy raz odwiedzają puszczę, więc nie była to dla nich przerażająca wyprawa, raczej wycieczka relakscyjna; przynajmniej tak się jej wydawało.
Sama Lynette w całej swojej karierze szkolnych szlabanów (których nawiasem mówiąc, zbyt wiele nie było) nigdy nie naraziła się komuś aż tak, żeby wylądować po ciemku w Zakazanym Lesie. "Kiedyś musiał być ten pierwszy raz. Myślałaś, że przez siedem lat, będziesz polerować puchary, albo wycierać posadzki?" odezwał się cichy głosik w jej mózgu.
- Rozglądajcie się uważnie - usłyszała po swojej prawej stronie głos pani Sprout - to takie mgliste światełka, wśród chaszczy. Oooo... widzicie? - po odgłosach poznali, że ich nauczycielka brnie przez wyjątkowo zarośniętą część lasu.
- Boisz się? - zwrócił się półgłosem Ron do sztywno stojącej Lyn.
- Nie! - odpowiedziała mechanicznie, chociaż całkowicie mijało się to z prawdą.
- HU! - Harry znienacka klasnął w dłonie tuż przy jej talii.
- Matko jedyna!!! - dziewczyna podskoczyła jak oparzona i momentalnie znalazła się za Hagridem.
- Tak .- Sprostował jej wypowiedź Ron, z błyskiem w oku. Po czym obaj z okularnikiem wybuchnęli śmiechem.
Lynette obserwowała ich zza gajowego z przymrużonymi oczami. Miała ochotę ich wypatroszyć bez znieczulenia. "A ja nigdy nie powiedziałam o tobie złego słowa! Ty... ty... rozczochrany... ślepy bawole!" krzyczała w myślach.
- Noo chłopcy, przestańcie. To nie ładnie straszyć koleżankę. - Upomniał ich Rubeus, a broda mu lekko zadrżała.
- Acha! - Lyn kolejny raz o mało nie dostała zawału, kiedy tuż koło niej, pojawiła się bezszelestnie znawczyni roślin. Jej okrągłą buzię oświetlało migotliwe, niebieskie światełko, wydobywające się z pomiędzy liści jakiegoś zielska, które trzymała przed sobą w wyciągniętej ku nim ręce. - Oto i nasza Brassica! - w jej głosie dźwięczała czysta radość.
- Ale przecież to jest rzepa. - Trafnie zauważył Harry, wskazując na znalezisko profesorki.
- Myli się pan, panie Potter. Gdyby to była zwykła rzepa, nie emanowałaby światłem. Poza tym jest znacznie większa, no i surowa jest trująca. - Wyrecytowała tak głośnym i piskliwym głosikiem, że Ślizgonka aż zgrzytnęła zębami. "Jak dobrze pójdzie, to uda nam się obudzić wszystkie mieszkające tutaj potwory" pomyślała niezwykle "optymistycznie".
- Myślę, że powinniśmy się rozdzielić. - Rzucił propozycję Hagrid, wskazując końcem swojej kuszy dwa kierunki. - Będzie szybciej.
- Tak, tak! - zgodziła się pani Sprout.
- No więc dobrze... ja z Harry'm i Ronem pójdziemy tam. A pani, panna Greenstorme i Kieł pójdziecie w tamtą stronę.
- Niech tak będzie. - Jeszcze raz przytaknęła okrąglutka nauczycielka.
Lynette zawsze „marzyła” o tym, żeby włóczyć się z nauczycielką od Zielarstwa po mrocznym i diabelnie niebezpiecznym lesie, ale nie miała nic do gadania. Więc chcąc nie chcąc podążyła za swoją przewodniczką i rozglądała się za jakimiś głupimi, przerośniętymi Bassi-coś-tam.
Przez całe dziesięć minut pozwoliła szczebiotać beztrosko starszej pani, po czym w jej głowie zaświtała pewna myśl. Przypomniała sobie chłopca ze skrzydła szpitalnego; czyż nie był z Huffelpuffu?
- Eee... pani profesor? - zaczęła trochę niezdarnie, usiłując wyrwać rozmigotany okaz niezwykłej rzepki.
- Tak? - Profesorka wyprostowała się wrzucając do koszyka cztery dorodne roślinki na raz.
- Jak się czuje ten chłopiec, który został ranny? - "Nie, no Lyn, czy tego pytania nie można było zadać w jeszcze głupszy sposób?" skarciła sama siebie.
- Masz na myśli Evana MacCoy'a?
Lynette nie wiedziała kogo ma na myśli, bo nie znała tego ucznia, ale postanowiła zaufać szczęśliwemu zrządzeniu losu i przytaknęła, wypatrzywszy przy tym kolejną Brassice Rappa.
- Och, czuje się już znacznie lepiej. Tylko nadal nie chce powiedzieć gdzie się tak urządził.
- A więc to nie przez quidditch?
- Quidditch? Moja droga, to pierwszoroczniak. - Profesor Sprout skinęła różdżką na jakieś wyjątkowo nieznośnie zarośla i szepnęła: - Reducto. - a mały gąszcz cierni i trawy przestał być jakimkolwiek problemem.
- I nie wiadomo co mu się stało? - Lyn była zaciekawiona do tego stopnia, że zbierając przerośniętą rzepę nie patrzyła gdzie idzie.
- MacCoy jest w szoku powypadkowym, tak uważa Poppy... zobaczymy później...
Głos profesor Sprout ucichł, kiedy Lynette przetwarzała sobie w mózgu zdobyte informacje. "A więc jednak. Czy to możliwe, żeby miało to związek z wybuchem?"
Odwróciła się z zamiarem zadania tego pytania nauczycielce, ale wokół niej nie było nic prócz drzew.
Najpierw parsknęła śmiechem, a potem sparaliżował ją strach.
- Profesor Sprout? - Zaczęła ostrożnie. Może nauczycielka polazła gdzieś za jakieś krzaczyska i po prostu jej nie widać. - Pani Sprout! - To już nie było zabawne.
- Tylko bez paniki... skup się, na pewno coś wymyślisz... - Ale jej rozdygotana podświadomość, dyktowała jej najgorsze przeczucia.
- Periculum! - zawołała, a z jej różdżki w kierunku sklepienia drzew wystrzeliły czerwone iskry.
- Zaraz ktoś cię znajdzie... - Gadała sama do siebie, czując, że robi jej się lodowato ze strachu.
Po dziesięciu minutach nerwy miała napięte do granic wytrzymałości. Nigdy nie przypuszczała, że można mieć aż tak wyostrzone zmysły. Dostrzegała teraz każdy drobny cień i słyszała najcichszy szmer. Serce waliło jej jak oszalałe, nie mogąc powrócić do normalnego rytmu.
I nagle usłyszała TO: świst, jakby ktoś zamaszyście machał wachlarzami. Odniosła wrażenie, że między sosnami coś się porusza.
Nie wytrzymała i zaczęła uciekać. Nie ważne w którą stronę, po prostu byle jak najdalej od tego czegoś. Panika zacisnęła swoje szpony tak mocno, że dziewczyna nie zwracała uwagi na nic: na to, że zagłębia się jeszcze bardziej w las, że o mało co nie zabiłaby się przez własną szatę. Pragnęła tylko jednego: znaleźć się już z powrotem w domu węża.
Zadyszana, z okropnym bólem w płucach musiała zwolnić. Obejrzała się za siebie i z ulgą stwierdziła, że tajemniczy cień i odgłos zniknął. Ale kiedy znów skierowała wzrok przed siebie...
-AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAaaaaaa.... (itd.) Jej nieopisany pisk rozdarł ciszę lasu. Przed nią bowiem unosił się... unosił się... no... smok... się unosił... a właściwie smoczek...
- Ciiiiichoooo! - zwierzątko zamrugało żółtymi ślepiami i objęło główkę łapkami.
Lynette zamknęła buzię i zrobiła krok do tyłu. Na swoje nieszczęście potknęła się o jakiś wystający korzeń i upadła, nadal wpatrując się z dzikim przerażeniem w to... coś.
- Już dobrze... dobrze... - Smoczek uspokajał ją gestem łapek, podlatując bliżej.
- Nie zbliżaj się! - zawołała Lyn, głosem ochrypłym od wrzasku i wycelowała w intruza swoją różdżkę.
- Zrobisz sobie krzywdę. Celujesz w siebie.- Zauważył stwór, oddalając się nieco.
Dziewczyna spojrzała na siebie i rzeczywiście, okazało się że źle ją chwyciła. Zaraz jednak przeniosła oczy na smoka, który wpatrywał się w nią intensywnie.
Kiedy minął pierwszy szok zauważyła, że stworzenie to jest niewielkie. Mogło mieć długość jej ramienia, nie wliczając ogona, który był dwa razy dłuższy i rozdwojony. Kolor łusek: nieokreślony, przynajmniej w tym świetle smok wydawał się być czarny, ale chyba nie do końca tak było. Jego mały, jaszczurzy pyszczek pokrywały małe, ostre rogi. A żółte ślepka przywodziły na myśl jadowitego węża. Dziewczynę zafascynowały jednak skrzydła gada. Były znacznie większe niż powinny i
sprawiały wrażenie stworzonych z czarnej, gęstej pajęczyny; gdzieniegdzie dziurawej.
- Czym... to znaczy kim jesteś? - wyjąkała Ślizgonka, wciąż drżąc ze strachu.
- Wiedziałem, że przyjdziesz Lynette. - Dziwne, czy smoki potrafią się uśmiechać? Bo jeśli nie to, ten tutaj był ewenementem wśród swoich braci.
- Buahy...- Nic więcej nie mogła z siebie wydobyć. Najwyraźniej lęk i zaskoczenie nie powinny się ze sobą mieszać, kiedy chcesz coś powiedzieć.
- Jestem Braxis. Strażnik groty i klucz tajemnicy. - Głos tego latającego dziwactwa, był nieokreślony... taki jakiś ciepły, syczący... tak, to chyba dobre słowo.
Lyn pomyślała, że albo zemdlała w środku lasu podczas ucieczki i to jej się śni, albo... nie zdecydowanie wolałaby, gdyby okazało się, że zemdlała. Mało już miała problemów na głowie?
- Ty chyba mnie z kimś pomyliłeś. - Powiedziała, kiedy już odzyskała normalną zdolność wydawania z siebie odgłosów i podnosiła się na nogi opierając o pobliskie drzewo.
- Nie, nie. Na pewno nie. Masz medalion?
- Co?
- I księgę magicznych rytuałów?
Głupio jej było powtarzać to samo, ale wyrwało jej się: -CO?!
"Nie, to się robi za bardzo skomplikowane. Czy ja wyglądam jak Harry Potter?!"
- Nie, nie wyglądasz.
- Czytasz w myślach? - ogarnęła ją nowa fala paniki.
- Oczywiście...
- A, i to ma być powód do zadowolenia?
- Zależy. - Braxis podleciał do niej. - Nie masz się czego bać. - Syknął. Zobaczyła jego wężowy języczek, w typowym dla gadów odruchu. Smok sięgnął do szyi dziewczyny. Lyn poczuła jego twarde szponki na skórze, kiedy uchwycił żyłkę łańcuszka, na którym wisiał medalion. Srebrny wąż zalśnił w mroku.
- Doskonale. A gdzie drugi?
- Drugi?
- Druga jego część dokładniej.- Wyjaśnił spokojnie Braxis.
- Nie ma...
-Musi być. Tylko mając dwa medaliony można otworzyć księgę...
-Co masz na myśli?
Smok potrząsnął łebkiem i zasyczał, znów ukazując rozszczepiony język.
- Lynette!!! - rozległy się krzyki, w których dziewczyna rozpoznała głosy Hagrida i profesor Sprout.
- Greenstorme!!! - tym razem wrzeszczeli Gryfoni.
Braxis szybko spojrzał w stronę z której dochodziły hałasy.
- Posłuchaj. Nie wiem kiedy się znowu zobaczymy, ale musisz zdobyć drugi medalik.
- Ale dlaczego ja? - Lyn bardzo chciała wiedzieć, co ona ma z tym wszystkim współnego.
- Następnym razem... - Obiecał i cicho odfrunął w czerń lasu.

Ślizgonka nie wiedziała jak i kiedy doszła do zamku. Hagrid z największą troską zaproponował, że odprowadzi ją do pani Pomfrey, gdyż by śmiertelnie blada i cała się trzęsła. Lyn jednak w stanie lekkiego szoku odmówiła i pognała do lochów.
- Kulawy Lew! - wyszemrała, a kamienna płyta utworzyła półokrągły portal. Dziewczyna odetchnęła głęboko. Miała przed sobą pusty pokój wspólny i tylko kilka minut, żeby zakończyć tę psychiczną męczarnię. Ruszyła w stronę wejścia do dormitorium dziewcząt, kiedy w połowie drogi zatrzymał ją głos:
- A już powoli miałem nadzieję, że pożarło cię jakieś przerośnięte monstrum.
„Jak to możliwe, że mam dzisiaj takiego pecha?!”
- Już ci nie wystarcza jedna kłótnia na dzień?! - Lynette ze zrezygnowaniem odwróciła się w stronę rozłożonego na fotelu Dracona.
- Mam pytanie. - Wyjaśnił jej blondyn, udając uprzejmość.
- Nie będę odpowiadać na żadne twoje pytania Malfoy. Jestem zmęczona i wściekła, więc lepiej mnie nie prowokuj.
Draco uniósł brwi wysoko. - Chcesz powiedzieć, że...
- Dobrze wiesz, co chciałam powiedzieć. A teraz dobranoc! - zakończyła ironicznie.
- Greenstorme, możesz mi to wyjaśnić?! - Młody arystokrata wstał i wyjął z kieszeni kawałek pergaminu. Lynette nawet z tej odległości poznała, że to jej dzisiejsze znalezisko.
- Jakim prawem szperasz w moich rzeczach?! - zawołała, a oczy jej pociemniały z gniewu.
- Prawem prefekta. A po za tym twój podręcznik aż się prosił, żeby w nim poszperać. - Malfoy przybrał minę zwycięzcy. - Wiesz co to jest?
- Mam zamiar się dowiedzieć!- warknęła podchodząc do niego i sięgając po swoją własność.
- To jest przedmiot czarnomagiczny, idiotko! - oznajmił Draco z satysfakcją.
- Oddaj mi to natychmiast!
- BO CO?
- Pójdę do Snape'a!
- Jasne. - Zadrwił - A on akcie wspaniałomyślności odda co to, nie pytając skąd to masz.
- Malfoy jeżeli nie chcesz...
- A jeśli chcę?
- PETR...
- EXPELLIARMUS! - Draco był szybszy, zgrabnie złapał różdżkę Lyn do prawej ręki.
- Chyba masz problem. - Jego arogancki uśmiech i ton głosu sprawiły, że dziewczyna osiągnęła szczyt irytacji, a on kontynuował. - Teraz, skoro już nie możesz podskakiwać, powiesz mi skąd to masz.
- Chyba cię stratowało stado pijanych kijanek, Malfoy! - prychnęła Ślizgonka, starając się dosięgnąć swoich rzeczy, ale Draco ciągle ją odpychał.
- Chyba nie muszę ci przypominać, kto z nas ma dwie różdżki? - powiedział chłodno, niemal przypierając ją do zimnej ściany. Lyn była całkowicie zdesperowana. Oceniła więc swoje szanse: jej różdżka i pergamin nie były daleko, mogłaby odbić Malfoy'owi obydwie rzeczy na raz. Problem w tym, że "kretyn" ciągle ją odpychał.
- Tego nie znajduje się na pierwszym, lepszym zakręcie Greenstorme...- nie mógł wypowiedzieć do końca tego zdania, bo Lynette sprytnie mu to uniemożliwiła, całując go w usta.
To był zwykły buziak (konkretnie broń ciotki Brunhildy, która na powitanie każdego całowała w usta, błeh), nic ponad to, ale poskutkowało po mistrzowsku, bo już sekundę później trzymała w ręku i różdżkę i pergamin. - I odwal się ty wstrętna tchórzofretko!
Po tych słowach szybkim krokiem oddaliła się w stronę sypialni. W korytarzu usłyszała jeszcze jak Malfoy siarczyście przeklina. Na razie nie była do końca świadoma tego, co właściwie zrobiła, w jej mniemaniu była to rozpaczliwa próba odzyskania swojej własności i czuła dziką satysfakcję, że udało jej się wykiwać tego dupka. Jednak wszystko miało z całą mocą zwalić się na nią następnego ranka.
Tuśka
PostWysłany: Wto 9:31, 07 Lut 2006    Temat postu:

Oki, mam nadzieję, że to coś wam się chociaż toszeczkę podoba:) Ja wiem, że to nie jest coś, po czym człowiek spać po nocach nie może, he he. NA razie wklejam kolejny rozdzialik i mam nadzieję, że nie będzie bynajmniej gorszy od poprzednich (I przy okazji muszę tutaj podziękować mojej wspaniałej Kani:)) Życzę miłego czytania

4. Święci Gryfoni:)

- Pani Pomfrey, naprawdę, czuję się świetnie.- Zapewniała Lyn szkolną pielęgniarkę, która starała się wepchnąć ją z powrotem do łóżka.
- Nieprawda! Jesteś cała poturbowana. - Złapała ją za prawe przedramię.
- AŁA! - krzyknęła Ślizgonka cofając rękę.
- Widzisz?
- Ale to tylko klika siniaków, a ja muszę iść, bo spóźnię się na eliksiry!- Lynette rozpaczliwie spojrzała na panią Pomfrey, bo właśnie wyobraziła sobie, jak wpada do klasy piętnaście minut po rozpoczęciu lekcji. Wszyscy się gapią, a Snape rzuca w nią żabim móżdżkiem i wlepia jej szlaban.
Po dwudziestu minutach pielęgniarka w końcu zgodziła się puścić ją na zajęcia.
Dziewczyna popędziła do dormitorium z szybkością błyskawicy. O mało nie zabiła się na zakręcie, kiedy poślizgnęła się na mokrej posadzce.
Wpadła do sypialni, w której już nikogo nie było. W biegu zrzucała z siebie ubranie i założyła mundurek, po czym zgarnęła do swojej torby książki leżące na jej łóżku. Wbiegła do pokoju wspólnego, wpadając przy okazji na grupę rozgadanych pierwszoroczniaków.
Wymusiła na sobie jeszcze szybszy bieg, choć czuła, że jej płuca tego nie wytrzymają, a do tego starała się jeszcze zawiązać krawat i utrzymać torbę na ramieniu.
Zdążyła w samą porę - prawie wszyscy weszli już do lochu. Dysząc ciężko, z potarganymi włosami splątanymi w byle jakiego warkocza (więcej włosów luźno wisiało, niż było związanych) i krawatem zawiązanym w dziwny supeł, usiadła między Sarą a Kiarą.
- Już myślałyśmy, że nie przyjdziesz. - Szepnęła Kiara ukradkiem.
- Fiennes mówi, że jesteś świetna. - Tym razem to była Sara.
- Taaa? Coś ty? - odpowiedziała Lyn bez przekonania, wiążąc krawat jak należy. To, co się wydarzyło wczoraj, było dla niej takim samym szokiem. Nie miała zielonego pojęcia, jak udało jej się obronić te wszystkie strzały. Wiedziała natomiast jedno - nie była aż tak zdolna.
- A co ze ścigającymi i obrońcą?- zerknęła na Snape'a który zapisywał na tablicy składniki eliksiru napędowego*.
Sara i Kiara spojrzały na siebie wymownie.
- To oczywiste. - odpowiedziała jej koleżanka z domu Węża, zabierając się do odmierzania odpowiedniej ilości komarzych skrzydełek.
"Nie bardzo" Lyn przewróciła w duchu oczami.
- Gary Nelson i Barty Joker zostali ścigającymi.
- Nelson? Ten rudy, lekko zezowaty trzecioklasista? - Ślizgonka z wrażenia wrzuciła do kociołka za dużo nóżek czarnej wdowy. Snape tylko zerknął na nią karcąco, był za bardzo zajęty docinaniem jakiemuś podenerwowanemu Krukonowi. - No? - dodała ciszej.
- Podobno jest naprawdę dobry.
- A co z obrońcą?
Kiara spojrzała na nią jak na nienormalną. - Uderzyłaś się w głowę, czy co? No przecież to ty. - Wyszczerzyła zęby czarnowłosa Krukonka.
- Nie, nie ja. Wczoraj wyraźnie powiedziałam Johnowi, żeby na mnie nie liczył.
Przez resztę lekcji zajęte były przygotowaniem eliksiru, więc więcej ze sobą nie rozmawiały. Kiedy zabrzmiał dzwonek, Lyn w trybie natychmiastowym spakowała wszystkie swoje rzeczy, nalała trochę szaroniebieskiego wywaru do fiolki i, unikając wzroku Snape'a, położyła go na biurku przy innych próbkach.
- Greenstrome, proszę zaczekać.
"Nie!", Lynette skuliła się w sobie. Właśnie miała wyjść - paru kroków brakowało jej, żeby odłożyć na później tę rozmowę. Miała dziwne przeczucie, co do jej treści. Ale teraz musiała zostać. Snape poczekał, aż z sali znikną wszyscy, po czym zaczął:
- Wiesz, że pierwszy mecz odbędzie się na początku listopada.
Lyn nie odezwała się, przyciskając mocniej do piersi podręcznik do Obrony Przed Czarną Magią. "Wiedziałam. Wiedziałam, że o tym będzie chciał rozmawiać." Tylko nie przypuszczała, że podejmie za nią decyzję.
- Greenstorme, Fiennes chce cię mieć w drużynie.
- Ale panie profesorze, ja wcale nie potrafię grać! - dziewczyna nie mogła opanować lekkiego drżenia w głosie. Czuła, że musi wszystko wyjaśnić Mistrzowi Eliksirów, ale problem polegał na tym, że nauczyciel nie chciał jej wysłuchać.
- Jesteś w Slytherinie i masz OBOWIĄZEK przyczyniać się do jego zwycięstw. W tym przypadku, jesteś zobowiązana do przyjęcia roli obrońcy w drużynie Quidditcha. Czy to jasne? - Snape zmiażdżył w dłoni kawałek kredy, chociaż jego twarz wyglądała całkiem spokojnie.
- Tak, ale czy pan nie rozumie, że to będzie największa pomyłka w dziejach domu Salazara Slytherina?- Lyn starała się patrzeć w oczy opiekunowi, ale to wcale nie było łatwe.
- Nie mów do mnie takim tonem! - syknął. - Poza tym, jak wytłumaczysz wczorajsze przedstawienie?
- To był czysty przypadek. Naprawdę! - Ślizgonka jeszcze nigdy tak bardzo nie pragnęła, żeby ktoś jej uwierzył, jak w tej chwili. - Ja nie wiem, jak to zrobiłam. W ogóle nie wiedziałam, co robię! - dodała rozpaczliwie.
Snape wychylił się do niej przez biurko.
- To koniec tematu - wycedził. - I lepiej zrobisz, jak już pójdziesz, bo spóźnisz się na następną lekcję.

"Zarąbiście, genialnie, normalnie bomba!". Lynette przez resztę zajęć była kompletnie wytrącona z równowagi.
Podczas Obrony Przed Czarną Magią dała się zaskoczyć Ginny Weasley i dorobiła się kolejnego siniaka, tym razem na czole. Przerwę obiadową spędziła z Kiarą i Richim, którzy pomagali jej odrobić zadanie na Numerologię. A podczas Zaklęć podpaliła kwiaty, zamiast związać je w bukiet. Z ulgą więc powitała ostatnią lekcję - Transmutację.
Usiadła przy oknie i zajęła się wypakowywaniem potrzebnych rzeczy. Razem ze stosem pergaminów wyjęła z niej zieloną, tajemniczą książeczkę.
"Skąd się tu u diabła wzięłaś?!" zmarszczyła brwi, ale nie było jej dane dłużej się nad tym zastanowić, bo McGonagall zawołała ich, aby ustawili się na środku sali dookoła strusia, którego każdy z nich musiał spróbować zmienić w elegancki kapelusz z piórem tego afrykańskiego nielota. Przykryła ją więc szybko czystym pergaminem i odłożyła na parapet okna.
W końcu i ta lekcja minęła. Ślizgonka, mając pustkę w głowie i czując, jak burczy jej w brzuchu, chwyciła szybko swoją brązową torbę i wybiegła z klasy nie oglądając się na nikogo. Marzyła tylko o tym, żeby móc się położyć i zasnąć, a po przebudzeniu stwierdzić, że ten koszmarny dzień był jedynie snem.

Wieczorem, przed jedenastą, kiedy Pokój Wspólny nie był już tak bardzo wypełniony, kapitan Fiennes zarządził spotkanie ślizgońskiej drużyny. Lyn trzeba było siłą tam zaciągać z dormitorium. Dziewczyna nie miała ani siły, ani ochoty na rozmowy, a już zwłaszcza w towarzystwie Draco Malfoya.
- Zachowujesz się jak dziecko, wiesz? - powiedział spokojnie John patrząc w jej stronę, kiedy Sara i Monica wprowadziły opierającą się Ślizgonkę do Pokoju. Lyn nie odpowiedziała, zastanawiała się, jak ma mu wytłumaczyć, że popełnia największy błąd swojego życia posądzając ją o jakieś, Bóg wie jakie, zdolności.
- To jest Nelson i Joker, nasi nowi ścigający. - Wskazał ręką na dwóch chłopców, siedzących po turecku przed kominkiem. - A oto i nasza obrończyni. - Teraz wskazał na Lyn.
- John, proszę cię, nie wyobrażaj sobie czegoś, co nie istnieje! - kolejny raz podjęła próbę wyjaśnienia im całej sytuacji. Wzięła ze stołka swoją torbę i usiadła w fotelu naprzeciw Malfoya, który bawiąc się swoją różdżką sprawiał wrażenie, jakby mało go obchodziła ta wymiana zdań. Lynette nie wiedziała dlaczego, ale poczuła dziką ochotę, żeby nachylić się do blondyna, zabrać mu różdżkę i rąbnąć go jakąś wyjątkowo potężną klątwą.
- Co ty bredzisz? - John usadowił się wygodniej na kanapie, nie spuszczając wzroku z dziewczyny.
- Chodzi mi o to, żebyś nie próbował mi wmówić talentu, którego nie posiadam. Jasne? "Przestań tak wywijać tą różdżką!" zachowanie Dracona bardzo ją irytowało.
- Lynette, posłuchaj. Wiem, że jesteś trochę podenerwowana...
"Trochę podenerwowana?! Człowieku, ja jestem wściekła!"
-... tą całą sytuacją, ale nie musisz być aż tak skromna.
Draco kaszlnął, nieudolnie próbując w ten sposób zamaskować śmiech. Fiennes kontynuował:
- Wiemy, że świetnie sobie poradzisz na tym stanowisku.
- Nie. Nie! Żadnych takich. Koniec. Kropka! - Lyn pokręciła głową otwierając torbę.
Crabbe i Goyle popatrzyli na nią ogłupieni, a Fiennes sprawiał wrażenie, jakby miał się za chwilę rozpłakać z wściekłości.
-Ty się zwyczajnie boisz, Greenstorme. - Odezwał się Malfoy, odkładając swoją różdżkę. Lynette spojrzała na niego nieprzyjaźnie. - Boisz się, że jak ci coś nie wyjdzie to zszargasz sobie opinię chodzącego ideału...- pochylił się w jej stronę.
Lyn poczuła się, jakby ktoś uderzył ją w twarz.
- Nie jestem żadnym ideałem! - krzyknęła.
- No jasne, że nie. - Draco uśmiechnął się szyderczo. - Kto ci nabił takiego wielkiego guza, Greenstorme?- wyciągnął dłoń w stronę dziewczyny, chcąc odgarnąć włosy częściowo opadające jej na twarz, ale Lynette przetrąciła mu rękę. - Zabieraj łapy, Malfoy! - warknęła zabierając się do przeszukiwania torby.
- I tak będziesz musiała grać. - Zakończył sprawę Barty Joker. - Snape ci kazał.
Lyn nie odpowiedziała mu na tę uwagę, bo poczuła, jak na sercu zaciska się jej jakby żelazna obręcz. Zdała sobie sprawę, że zapomniała zabrać z klasy od Transmutacji tajemniczą książkę.
- Taaaa, ten stary prych musiał ci nieźle nagadać. - Stwierdził Fiennes kiwając lekko głową, kiedy spostrzegł bladość jej twarzy. Ale Lynette i na to nic nie powiedziała, tylko gwałtownie zerwała się z fotela i pognała do dormitorium.
- Co ją opętało? - John siedział, jakby trafił go piorun.
- Choroba wściekłych hipogryfów. - Odparł Malfoy tonem znawcy.

- O matko, jak ja mogłam być taka głupia?! Taka rozkojarzona! - załamywała się Lyn, waląc głową o ścianę w sypialni. Oprócz niej i Sary nie było tu nikogo.
- Hej, spokojnie...
- Spokojnie?! Sara, ja muszę to odzyskać i to jak najszybciej! Inaczej może być niewesoło. Boże, gdzie ja miałam mózg?!
- Lyn, przestań, bo nabijesz sobie drugiego guza!
Ślizgonka, odepchnęła się od ściany i opadła na łóżko.
- Będę musiała tam pójść. - Stwierdziła.
- Co?
- Będę musiała pójść do klasy od Transmutacji.
- Logiczne.
- Teraz.
- Jasne, że ter... CO? Oszalałaś?! - Sara stanęła nad leżącą Lyn, wpatrując się w koleżankę z mieszaniną przerażenia i oszołomienia.
- Tak. Nie. To znaczy... To co ja mam zrobić?! - usiadła, spoglądając na Sarę.
- Zabierzesz ją jutro, z samego rana.
- Saro, uruchom szare komórki. Przecież Filch może to znaleźć w każdej chwili!
- O ile już tego nie zrobił. - Zauważyła trzeźwo jej towarzyszka.
- Dzięki, tego było mi trzeba. Pocieszaj mnie dalej. - Lynette schowała twarz w dłoniach, czując pulsujący ból w miejscu, gdzie znajdował się siniak. - Muszę to sprawdzić...
- Czyś ty zgłupiała do reszty?! Jak cię złapią, to możesz wylecieć ze szkoły!
- Wiem o tym. Myślisz, że się nie boję? - bo faktycznie jej przerażenie rosło coraz bardziej z każdą chwilą. - Ale muszę odzyskać tę książeczkę, rozumiesz? Muszę.- Po tych słowach wstała i opuściła sypialnię, do której akurat weszły pozostałe dziewczyny.
Przechodząc przez prawie pusty Pokój Wspólny starała się wmawiać sobie, że to przecież tylko zwykła przechadzka do jednej z klas. Zrobi to szybko, o tak, zaraz będzie tu z powrotem. Wyszła przez ukryte w cieniu drzwi i znalazła się w ciemnym korytarzu lochu.
"Lyn, dasz radę!" dodawała sobie sama odwagi "a co jak nie dam rady?" momentalnie usłyszała głosik w swojej głowie, który sprawił, że poczuła się bezradna. Co z tego, że miała w kieszeni szaty różdżkę, kiedy w każdym momencie mogła wpaść na Filcha, jego kota, albo, co gorsza, na Snape'a.
Wszyła z lochów do Sali Wejściowej, wszędzie było mroczno. Słabe światło, jakie rzucały łuczywa, nie wpływało bynajmniej na jej dobre samopoczucie. Wręcz przeciwnie, ruchliwe cienie sprawiały, że Lyn miała wrażenie, jakby ktoś ją obserwował i się za nią skradał.
Po dziesięciu minutach, które wydawały się jej wiecznością, dotarła do odpowiedniej sali. Nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście, nacisnęła klamkę. Drzwi uchyliły się z cichym skrzypnięciem, wywołując ciarki na ciele Ślizgonki. Najszybciej jak potrafiła, nie robiąc przy tym hałasu, przebiegła przez klasę i dopadła do parapetu okna, na którym zostawiła swoją cenną książeczkę.
Odetchnęła z ulgą, kiedy ujrzała znajomą okładkę. Zabrała zgubę do kieszeni szaty i wyszła z klasy równie cicho, jak weszła.
Jednak w drodze powrotnej zabłądziła i ze strachem stwierdziła, że schody zaniosły ją w całkiem inny korytarz, niż powinny.
"Dlaczego? Co ja takiego zrobiłam?". Błądziła po zamku, nie mogąc się zorientować, gdzie dokładnie jest. W pewnym momencie, oprócz swoich kroków, usłyszała również czyjeś szepty.
- Ała!
- Ccccicho, bo jeszcze ktoś nas usłyszy...
Lynette o mało nie dostała zawału, kiedy zderzyła się z czymś, czego być nie mogło, bo korytarz był przecież pusty.
- Do stu tysięcy sklątek tylnowybuchowych!- zabrzmiał jakiś dziwnie znajomy głos, i nagle w świetle świec, ni stąd ni z owąt, pojawiły się dwie głowy: Rona i Harry'ego.
Lyn w pierwszym momencie chciała wrzasnąć, ale Ron przytomnie szybko zasłonił jej usta dłonią.
- Tylko nie krzycz, dobra?- Lyn pokiwała głową, na znak że rozumie, o co mu chodzi. Rudowłosy Gryfon puścił ją.
- Co wy tu robicie?- zapytała patrząc na nich podejrzliwie.
- To nie powinno cię obchodzić!- Harry spojrzał na nią z nieprzyjemną miną.
Lyn prawie zapomniała, że przecież jest ze Slytherinu. "Skoro chcecie, to mogę zagrać wredną Ślizgonkę" zaproponowała im w myślach, widząc, że przybrali postawę: "należy wypatroszyć wszystkich Ślizgonów".
- No cóż Potter, jak widzę, znowu próbujesz zapracować na tytuł pogromcy szkolnych zasad...
- Nie wiem czy zauważyłaś - wtrącił Ron - ale znajdujemy się jakby w tej samej sytuacji.- Lyn skrzyżowała ręce na piersiach. - Z tą drobną różnicą, że to my mamy pelerynę niewidkę i, w razie pojawienia się nauczyciela, wystarczy jeden ruch ręką i już nas nie ma.
- Czego nie można powiedzieć o tobie. - Harry uśmiechnął się paskudnie. Lyn miała ochotę go rąbnąć. "Czy musisz sądzić wszystkich Ślizgonów na podstawie Malfoya?"
Nagle za jej plecami rozległo się głośnie huknięcie i oślepiło ich jaskrawe światło.
- Orzesz ty w mordę skrzata! - krzyknął Weasley osłaniając oczy dłonią.
- Ron, szybko! Zaraz będą tu wszyscy nauczyciele! - zawołał Harry.
Lynette ze zgrozą przyznała mu rację.
- Poczekajcie na mnie!
- W życiu, ani mi się śni!
- Potter, chociaż raz zapomnij, że należę do tego samego domu, co ten kretyński arystokrata!
- Nic z tego. - Harry już nakrywał siebie i Rona materiałem, który uczynił ich niewidocznymi. Zdążyli w samą porę, bo oto zza rogu wyłoniła się groźna postać profesor McGonagall w kraciastym szlafroku.
- Co tu się dzieje?! - zawołała, łapiąc Lyn za ramię. - Co tutaj robisz dziewczyno?
- Ja... nic... tylko...- wyjąkała przerażona Ślizgonka, czując, że nadepnęła któremuś Gryfonowi na stopę.
- Co zrobiłaś?! Czemu jesteś o tej porze poza dormitorium?!- grzmiała nauczycielka Transmutacji.
- Ja nic nie zrobiłam!
- Jak śmiesz kłamać?! Przecież ten wybuch sam się nie spowodował! - McGonagall przyjrzała się bliżej dziewczynie. - Zaraz zaprowadzę cię do profesora Snape'a!
- Pani profesor, ja naprawdę nie wiem, co się stało! - Lyn kolejny raz musiała się tłumaczyć. Czuła się już tym zmęczona.
- Kto to widział, żeby w nocy chodzić po zamku?! I to jeszcze w takich okolicznościach! Dzięki Bogu, że to nikt z mojego domu...
Lyn nagle przyszedł do głowy, bardzo, ale to bardzo wredny pomysł. Zawahała się tylko przez moment, po czym sięgnęła ręką i wymacała poły peleryny. Zacisnęła dłoń na materiale i pociągnęła go w dół, odkrywając dwie, pozbawione ciała głowy.
- Potter?! Weasley?! - McGonagall była w głębokim szoku. - Mogłam się tego spodziewać!
- Teraz pani widzi, że pani podopieczni nie są wcale tacy święci! - zawołała Lynette, jak zwykle za późno skapnęła się, że poniosły ją nerwy.
- Szlaban! Szlaban Greenstorme!
- CO? - Lyn, poczuła się, jakby ktoś przyłożył jej w brzuch.
- Szlaban! A wy dwoje. - Zawołała odwracając głowę do dwójki przyjaciół, chichoczących ukradkiem. - Was też to dotyczy!
Miny im zrzedły po tych słowach. Nagle zza rogu wyszedł Albus Dumbledore. Miał dość ponurą minę, a to nie wpłynęło na poprawienie nastroju wśród trójki nieposłusznych uczniów.
- Masz coś Minervo?- zdziwił się na widok Lynette, Rona i Harry'ego.
- Co wy tu robicie?- zapytał z powagą, bez uśmiechu.
- Jak zwykle, Albusie, zamieszanie. - Nauczycielka oparła dłonie na biodrach.
- Panie profesorze, my tylko...- zaczął Harry, ale dyrektor uciszył, go unosząc do góry dłoń.
- Ufam, że zajęła się już pani ukaraniem ich za niesubordynację.
- Oczywiście, Albusie.
- W takim razie, proszę rozejść się do łóżek. Nie macie tu czego szukać.
Harry i Ron odeszli w prawo, rzucając na Lynette wściekłe spojrzenia. Po kilku sekundach Ślizgonka również ruszyła się z miejsca. Przeszła obok korytarza, w którym nastąpił dziwny wybuch. Jej oczom ukazała się wielka dziura w ścianie, przez którą wpadało na korytarz światło księżyca.
Miała mętlik w głowie, nie wiedziała nawet, kiedy doszła do lochów i znalazła się w Pokoju Wspólnym Ślizgonów. Nieco nieprzytomnie przysiadła na krawędzi kanapy i gapiła się w kominek, w którym przebłyskiwał jeszcze żar dogasających drewienek.
Sięgnęła do kieszeni i wyjęła z niej książkę. "Dlaczego tak bardzo się do ciebie przywiązałam?" pomyślała chowając ją z powrotem.

Kiedy Lyn się obudziła, było jej strasznie zimno. Na oślep sięgnęła ręką, żeby nakryć się szczelniej pierzyną, ale okazało się, że nie ma żadnej pierzyny. Otworzyła oczy, głowa bolała ją, jakby wypiła całą zgrzewkę kremowego piwa. Rozejrzała się wokół siebie. Przetarła oczy, najwyraźniej musiała zasnąć na kanapie, ale nie wiele pamiętała od momentu powrotu do pokoju.
"Co za ziąb" pomyślała rozcierając sobie ramiona. Miała na sobie sweter i szatę, ale to nie na wiele się zdało. Poszła więc po cichu do swojego dormitorium, aby wyjąć z szafy świeże ubranie. Kiedy wychodziła zerknęła na godzinę, było dopiero w pół do siódmej. Lynette wymknęła się więc do łazienki. Po ciepłym prysznicu poczuła się znacznie lepiej. Ubrała się i, stojąc przed lustrem z zaciętą miną, przystąpiła do wiązania krawatu. Przez chwilę nawet zastanawiała się, czy się nim nie udusić, kiedy dopadły ją wspomnienia wczorajszego wieczoru i przypomniała sobie obraźliwe uwagi Dracona. Ale ostatecznie stwierdziła, że nie warto umierać za takiego kretyna.
Narzuciła na ramiona szatę i, wyciągając zza jej kołnierza swoje jasne włosy, wyszła z łazienki.
Wróciwszy do pustego Pokoju Wspólnego, zaczęła przeglądać swoje notatki z Astronomii. Stanęła przy kominku, ale nie myślała wcale o nauce. Nagle ogarnęła ją wielka pustka. Tak dawno nie miała wieści od rodziców, chociaż pisała do nich co tydzień. Było jej z tym ciężko, nigdy przedtem się tak nie czuła, więc było to dla niej czymś przytłaczającym.
Nie była samotna, miała przyjaciół. To było coś innego, coś, czego nie potrafiła sobie wytłumaczyć... jakaś dziwna tęsknota... szalona potrzeba przytulenia się do kogoś, teraz. Tak po prostu.
- Jasna cholera! - Lynette niezgrabnie usiadła przed kominkiem, kiedy jedna z jej notatek wpada prosto w wesoło trzaskający ogień.
- Dziurawe rączki? - przemówił zimny głos zza jej pleców.
Dziewczynie serce zabiło mocniej. Momentalnie wstała i odwróciła się w jego stronę.
U wejścia korytarza prowadzącego do dormitorium chłopców stał oparty o kolumnę Draco, kompletnie ubrany i z rękoma skrzyżowanymi na piersiach. Wpatrywał się w Lynette swoimi chłodnymi, szarymi oczami. Dziewczyna uświadomiła sobie, że czegoś jej w postawie Malfoya brakowało.
Draco rzeczywiście miał inną minę niż zazwyczaj. Na jego twarzy nie było ani śladu sarkastycznego uśmieszku, który zazwyczaj na niej gościł. Teraz stał z zaciśniętymi ustami, ale kpiną wpisaną w spojrzenie.
- Nie twoja sprawa, Malfoy! - Lynette przybrała najbardziej arogancki to głosu, na jaki było ją stać w tym momencie.
- A gdyby to były moje notatki? - podszedł do kanapy, za którą stała Ślizgonka. - To już chyba byłaby moja sprawa, prawda?
Jego spokojny głos, przeciągający pretensjonalnie sylaby, przyprawiał ją o mdłości.
Nie wiedziała dlaczego nie potrafi normalnie rozmawiać z tym chłopakiem. Takie same myśli zaświtały teraz w głowie Dracona, który zbliżył się jeszcze o kilka kroków.
- Nie bądź śmieszny. Obydwoje wiemy, że nie robisz notatek. To raczej działka Parkinson. - Prychnęła z pogardą, nie mogąc się powstrzymać od wypowiedzenia tej złośliwości.
Jasnowłosy Ślizgon zmierzył ją nienawistnym spojrzeniem.
- Gdzie wczoraj byłaś, Greenstorme? I dlaczego już nie śpisz?!
"ŻE CO?!" To pytanie, zadane tonem pana i władcy, o mało nie zwaliło Lyn z nóg. Jej oczy zamieniły się w szparki.
- Wybacz, o królu, ale nie zamierzam ci się tłumaczyć! A może mi powiesz, że nie mam prawa wstawać wcześniej niż o ósmej?! - zawołała wojowniczo.
- Mógłbym pomyśleć, że czekałaś na mnie. - Dopiero teraz na jego twarzy pojawił się znajomy uśmiech.
- Nie pochlebiaj sobie! - w Lynette aż się gotowało z wściekłości, a Malfoyowi najwidoczniej sprawiało to przyjemność, bo bacznie się jej przyglądał.
- To może mi powiesz, dlaczego mi się tak często przyglądasz?
Lyn zarumieniła się. Nie miała pojęcia o czym Malfoy mówi. Ona się mu przygląda? A niby po co? Nie mogła jednak puścić tego ewidentnie mającego ją zawstydzić pytania tak bez echa, więc szybko odpyskowała:
- Ponieważ mam zamiar napisać książkę o idiotach, a ty będziesz jej głównym bohaterem.
Po tych słowach, nawet nie zdążyła wykonać jakiegokolwiek ruchu. Draco znalazł się tuż przy niej. Na twarzy blondyna malowała się wściekłość. Lyn dzielnie znosiła jego przenikliwe spojrzenie. Jednak nie wiedziała jak długo jeszcze wytrzyma, bo nagle pomyślała, że mogłaby dla tych oczu zrobić wszystko... "Nie Lyn, opanuj swoją chorą wyobraźnię!"
- Ty się po prostu prosisz, żeby ci zrobić krzywdę. - Syknął.
- Grozisz mi? - zapytała względnie spokojnie, robiąc krok do tyłu. Malfoy znowu się przybliżył.
- Można to tak ująć...
- Uuuuuuu... a to co? Spokojne rozmowy o świcie? - w pokoju pojawiła się grupka ludzi. W tym Pansy, Vincent, Gregory i Henry, który zadał pytanie.
Draco westchnął z rezygnacją i popchnął Lynette, tak, że dziewczyna przewróciła się na fotel. I zanim zorientowała się o co chodzi chłopak pochylił się nad nią i z twarzą przy jej twarzy szepnął:
- Lepiej uważaj, bo któregoś dnia przez przypadek możesz się już nie obudzić.
Po tych słowach wyprostował się i skierował swoje kroki w stronę wyjścia.
Lynette siedziała nie zdolna do wykonania jakiegokolwiek ruchu, gapiąc się przed siebie. Świetnie, właśnie została oficjalnie poinformowana, że w każdej chwili Malfoy może "niechcący" ją otruć. W końcu dźwignęła się na nogi i poszła do dormitorium po książki.

Lekcje wlokły się niemiłosiernie. W przerwie na obiad Lyn dosiadła się do stołu Ravenclawu, żeby pogadać z Kiarą. Kiedy tak w najlepsze obgadywały jakąś Gryfonkę z czwartej klasy i jej przylizanego, lokatego** chłopaczka, podeszła do nich profesor McGonagall. Lyn momentalnie wstała z miejsca i ze zgrozą popatrzyła w oczy nauczycielce.
- Dzień dobry, panno Greenstorme.
- D-dzień dobry?- odpowiedziała niepewnie Lyn.
- Przyszłam, żeby ci udzielić instrukcji, co do twojego szlabanu.
Kiara wybałuszyła oczy na swoją przyjaciółkę.
- Masz się stawić dzisiaj o ósmej przed wejściem do zamku razem z Weasleyem i Potterem.
- Ale, co...
- Pójdziecie do Zakazanego Lasu z Hagridem i profesor Sprout. Panie Denton, proszę zdjąć but ze stołu... - i odeszła.
Kiara rozłożyła ręce czekając na wyjaśnienia.
- I rozwaliło ścianę? - Krukonka była w najwyższym stopniu zszokowana, kiedy szły przez dziedziniec do cieplarni na zielarstwo. - Musieli to naprawić w nocy, bo nie ma po tym śladu. Każdy by o tym wiedział.
- Noooo... - Lyn była teraz trochę rozkojarzona, ale właśnie zobaczyła, jak Draco z Crabbe'm i Goyle'm dokuczają jakiemuś małolatowi.
- Kiara, powiedz mi, czy ja ciągle obserwuję Malfoy'a? - zapytała. Musiała znać czyjąś opinię na ten temat.
Koleżanka spojrzała na nią z nadętą buzią.
- Czasami.
- Co?!
- Na przykład teraz....
- Och, przestań. Patrzę, jak robi z siebie bałwana!
Kiara zaśmiała się serdecznie.
- Wiesz, lepiej się pośpieszmy, nie chcę stać przy doniczkach z jakąś ofermą.

___________________________________
*eliksir zwiększający prędkość. Np. robisz łyk, po czym gzujesz 200/hSmile
**lokaty, w sensie, że ma kręcone włosy:)
Aubrey
PostWysłany: Pon 22:17, 06 Lut 2006    Temat postu:

Nie będę się czepiać ani i nterpunkcji ani ortografi ani polszczyzny , bo to moja mocna strona , reszta jest oki tak zwykła po prostu, ale jak przestaniesz pisać to cię dorwe , bo tu jest bardzo wciągający wątek sprawa z Darco i książka.
Ze zniecierpliwieniem czekam na następną część!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Tuśka
PostWysłany: Pon 22:07, 06 Lut 2006    Temat postu:

Kolejny rozdzialik:)

3.Zrozumieć siebie...
Pierwszy miesiąc minął naprawdę szybko, wszystko przez nawał pracy jaką musieli codzień wykonywać. Nauczyciele też stawali się nie do zniesienia, byli drażliwi i bardziej niż kiedykolwiek przepisowi.
I tak Crabbe zarobił szlaban u profesora Flitwicka, za to, że naśmiewał się z jakiegoś krukona, który sprowadził do klasy afrykańskie plemię. Kiara natomiast opowiadała Lynette jak profesor Sinisitra wpadła w szał, kiedy Daniel zrzucił niechcący swoje książki ze stolika.
W ostatnią sobotę września wszyscy Ślizgoni znajdowali się w Pokoju Wspólnym, czekając na swojego opiekuna Severusa Snape'a.
- Ciekawe, co też może mieć nam do powiedzenia stary Snape?- zastanawiał się Draco na głos, rozkładając się wygodnie na jednym z ciemnych foteli.
- Mówię wam, na pewno chce nam opowiedzieć o egzaminach końcowych.
- Goyle, puknij ty się w ten durny łeb, i zapraszałby z tej okazji wszystkich Ślizgonów? - Zadrwił Malfoy, patrząc na kumpla z politowaniem.
- No fakt... - Przyznał głupkowato osiłek i przysiadł na blacie stołu.
„Fakt, fakt.” przedrzeźniał go Draco w myślach, „Otaczają mnie kretyni.”
Tylko tyle mógł powiedzieć o Crabbe'u i Goyle'u. Nagle, całkiem bezsensu, przypomniały mu się słowa Lynette: „Najpierw trzeba mieć przyjaciół, żeby rozważać takie kwestie, Malfoy.”Szybko wymazał obraz rozgniewanej dziewczyny z pamięci. Zmarszczył brwi, odgarniając włosy z czoła. Ma przyjaciół, przecież każdy w Slytherinie go podziwia, a reszta zwyczajnie się go boi i omija szerokim łukiem. Był dumny ze swojej opinii bezwzględnego tępiciela szlam i wroga świętego Harry'ego Potter'a. A tak w ogóle to co znaczy słowo: „przyjaciel”?!
Spojrzał w prawo, gdzie w kącie przy stole siedziała Lyn, Sara i kilku innych Ślizgonów z szóstego roku, śmiejąc się z czegoś, co opowiadała Sara.
„Siostra Miłosierdzia się znalazła.” zadrwił, mrużąc oczy. Nigdy nie mówiła o bliznowatym, bratała się ze szlamami i półgłówkami. „Jakim cudem, trafiłaś do Slytherinu?” zadał jej nieme pytanie, wpatrując się w nią przenikliwie, aż w końcu Lynette uchwyciła jego spojrzenie. Uśmiech momentalnie znikł z jej twarzy.
Malfoy zrobił minę, pod tytułem: „jesteś żałosna” i odwrócił wzrok. Skrzyżował ręce na piersiach i zagapił się w kominek.
Nagle wszedł Snape i wrzawa jaka panowała jeszcze przed kilkoma sekundami natychmiast ucichła. Opiekun ogarnął ponurym spojrzeniem całe pomieszczenie i cichym, aczkolwiek dobrze słyszalnym głosem rozkazał:
- Goyle, zejdź ze stołu!
Uczeń osunął się z blatu na stojące obok krzesło z lekko wystraszoną miną.
- Jestem tu, żeby wam przekazać prośbę naszego dyrektora. - Mówiąc to zszedł po stopniach w dół pokoju. - Dumbledore chce, żebyście nas informowali o wszystkich, dziwnych, nietypowych wydarzeniach jakich będziecie świadkami.
- Profesorze, ale chyba i tak wszyscy wiemy, że wszystkie niezwykłe rzeczy przytrafiają się naszemu wielkiemu bohaterowi, Potter'owi.- Stwierdził Draco kiwając głową, a w pokoju rozległy się przytłumione chichoty i potakiwania.
Snape uśmiechnął się krzywo.
- Tak, Potter ma niebywałe szczęście do pakowania się w problemy światowego formatu. Ale to nie znaczy, że nikt po za nim nie jest narażony na niebezpieczeństwo. - Uczniowie przyglądali się ze zdumieniem mistrzowi eliksirów, który kontynuował. - Nie postrzegajcie tego chłopaka jako bohatera... - Po tych słowach niemal wszyscy parsknęli śmiechem, dając w ten sposób do zrozumienia jak bardzo uwielbiają Harry'ego. -... bo ten pupilek dyrektora miał jak dotąd więcej szczęścia niż rozumu. A skoro już jesteśmy przy Potterze... Zawody Quidditcha odbędą się całkiem normalnie. Wszyscy nauczyciele zgodzili się, że będzie to dla was dobry sposób, żeby chociaż na chwilę oderwać się od rzeczywistości.- Prychnął pogardliwie wyrażając w ten sposób, co myśli na temat takiego odrywania się od rzeczywistości. - Musimy przeprowadzić trening, podczas którego wybierzecie nowego obrońcę i dwóch ścigających.
W Pokoju Wspólnym wybuchły podniecone głosy.
- Cisza! - Snape podniósł lekko ton. - Trening odbędzie się w przyszły czwartek. Fiennes!
- Tak, panie profesorze? - Od ściany odbił się chudy chłopak z siódmego roku, o długich, czarnych włosach związanych w kucyka, który był kapitanem drużyny.
- Oczekuję, że dołożysz wszelkich starań, by wybrano najlepszych.
- Tak jest, panie profesorze!
- Myślę, że mamy duże szanse na odebranie pucharu Gryffindorowi, kiedy Potter będzie zajęty pakowaniem się w nowe problemy... - Znowu na jego twarzy pojawił się szyderczy uśmiech. - W każdym razie, w czwartek boisko jest zarezerwowane tylko dla was, więc macie tak długo szukać, aż znajdziecie tych najlepszych. Tym razem oczekuję wygranej. - Tu spojrzał na Dracona, który już wiedział, że czekają go niezwykle męczące, zimne i błotniste wieczory spędzone na intensywnych ćwiczeniach łapania znicza. Mówiąc szczerze nie bardzo go to ucieszyło. Zakładając ręce za głowę, zapytał:
- A jeżeli nikt nie będzie się nadawał?
- Macie zrobić tak, żeby spośród tej rozgadanej bandy - znowu rozejrzał się po pomieszczeniu - znaleźć kogoś utalentowanego. Przypuszczam, że trzech na cały dom to nie tak znowu wiele. Po treningu chcę widzieć całą drużynę, w kompletnym składzie... - Z naciskiem wypowiedział ostatnie wyrazy. -... u mnie w gabinecie.
Po tych słowach odwrócił się i wyszedł, co było równoznaczne z wybuchem gwaru.
- Co strzeliło do głowy, temu staremu nietoperzowi?
- Trzech na cały dom?!
- Rozgadana banda?!
Ze wszystkich stron dobiegały słowa wypowiadane ze zdziwieniem, lub oburzeniem. Nikt nie rozumiał, dlaczego Snape był dzisiaj taki nieswój.
Młody Malfoy przysłuchiwał się tej całej paplaninie bez większego zainteresowania, właśnie miał zamiar wstać i pójść do dormitorium, kiedy:
- Draco, Fiennes, myślicie, że mogłabym zostać członkiem drużyny? - Na bocznym oparciu fotela przysiadła Pansy. Z kąta dobiegło ich prychnięcie.
- Nie bądź śmieszna Parkinson.- Lynette wpatrywała się w nią z rozbawioną miną, lekko huśtając się na krześle.
- Masz jakiś problem? To nie twoja sprawa! - Wycedziła Pansy wstając i opierając dłonie na biodrach. Zrobiło się znowu bardzo cicho, wszyscy obserwowali, bardzo zbulwersowaną Parkinson i swobodnie kołyszącą się na krześle Lynette.
- Wydaje mi się, że jednak moja. Wiesz, zasady mówią jasno, żeby dbać o dobre imię swojego domu i nie przynosić mu wstydu. Dlatego, sama rozumiesz, nie mogę pozostać obojętna, kiedy takie tumany jak na przykład ty... - Zrobiła minę, jakby to było oczywiste dla każdego - ... próbują wejść do zespołu, pomimo że nie potrafią utrzymać się na miotle dłużej niż minutę. Wystarczy, że mamy „utalentowanego”...- to słowo wypowiedziała z udawanym zachwytem -... szukającego.
„Czemu ty koniecznie chcesz oberwać?” zastanawiał się z irytacją Draco. Podniósł się z miejsca i podszedł do stolika, przy którym Lyn odrabiała zadanie domowe.
- Skoro jesteś taka cwana, panno mądralińska - powiedział, opierając dłonie na blacie - to może ty nam pokarzesz, co potrafisz? - wycedził przez zaciśnięte zęby.
Lynette lekko się zarumieniła, nie była przygotowana na taki obrót sprawy.
„Jesteś ładniutka i głupiutka Greenstorme, lepiej ze mną nie igraj.” Draco przyglądał się jej z wściekłością.
- Co chcesz przez to powiedzieć, Malfoy? - Chciała tym głupim pytaniem zyskać na czasie. Poczuła jednocześnie, że wszyscy się na nią gapią.
- Żebyś przyszła na trening. Zobaczymy wtedy jak długo utrzymasz się na miotle. - a jego oczy mówiły jej, że dołoży wszelkich starań, aby spadła z niej zaraz po odbiciu się od ziemi.
Pansy wyglądała na zadowoloną, w końcu jej ukochany Draco staną w jej obronie, a przynajmniej tak się jej wydawało.
- Rzucasz mi wyzwanie? - Lyn przestała się huśtać, krzyżując ręce na piersiach i nie spuszczając wzroku z przystojnej twarzy Ślizgona.
- Tak. Udowodnię ci, że nie potrafisz nawet chwycić kafla. O ile nie stchórzysz.- Dodał ze swoim zwyczajnym, kpiącym uśmieszkiem.
- Bądź pewny, że przyjdę. - Syknęła dziewczyna, nie zwracając uwagi na przerażoną minę Sary, która zerkała raz na Malfoya, raz na swoją koleżankę.
- Świetnie. - Draco odwrócił się w stronę czekających w napięciu Ślizgonów. - Zapraszam wszystkich na przedstawienie o tytule: „Jak spaść z miotły po dwóch sekundacyh”.
W pokoju rozbrzmiały śmiechy i gwizdy, a Draco kłaniając się lekko ruszył w stronę korytarza prowadzącego do dormitorium chłopców.
- Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni, Draco.
Ślizgon o mało nie potknął się na progu, kiedy usłyszał za sobą głos Lynette. „Jak ty mnie nazwałaś?!” zamaskował zaskoczenie, drwiną. Spojrzał na nią przez ramię, Lynette stała z książkami w ręku i rzucała mu mordercze spojrzenia.
- W tym akurat się z tobą zgadzam, Greenstorme. - Powiedział z naciskiem na ostatnie słowo i zniknął w korytarzu.

- Tajemnicze podręczniki... piętnaście sposobów jak sprawić, żeby ujawnił się niewidzialny atrament... znikające książki... mordercze lektury... Jezuuuu, chyba zaraz dostanę jobla! - Mamrotała Lynette sama do siebie, siedząc w szkolnej bibliotece. Wczoraj natknęła się na swoją dziwną książkę i postanowiła zacząć szukać sposobu, żeby ją otworzyć, ale jedyne co zdołała znaleźć, to sposób jak zszargać sobie nerwy.
- Hej! - Rozległo się donośne wołanie. - To znaczy, hej! - Powtórzył ciszej ten sam głos, kiedy pani Pince zamachnęła się na niego grubym tomem.
- Cześć, Mike. - Szepnęła Lyn, dusząc się ze śmiechu, kiedy na krzesło obok niej opadł sympatyczny Puchon.
- Co robisz? - Zapytał przysuwając sobie jedną ze zniszczonych lektur. - Po co ci to?
- Dokształcam się.
- Akurat. Przecież ty nienawidzisz się uczyć, a co dopiero dokształcać.
- Skąd ty jesteś tego taki pewny? - Zapytała udając ważniaka.
- No w końcu, byliśmy razem. - Uśmiechnął się Michael.
- Chłopcze, osiem miesięcy o niczym nie świadczy.
- To powiesz mi po co ci to?
- Nie.- Lynette zajęła się kartkowaniem kolejnego tomu.
- To może mi powiesz coś o tej całej aferze z Malfoyem?
- A więc o to chodzi?! - Powiedziała trochę za głośno, zarabiając tym mordercze spojrzenie bibliotekarki. - Po to tu przyszedłeś? - Dodała ciszej.
Mike'a zdumiało jej zachowanie.
- Dlaczego się tak denerwujesz? Chciałem po prostu zapytać. W całej szkole aż huczy...
- Co? - Lynette była w wyraźnym szoku. - Skąd wszyscy o tym wiedzą?
- Kochana, gdybym to ja się kłócił z Malfoyem w zapełnionym Pokoju Wspólnym, uwierz, też by każdy o tym wiedział.
No tak, Lyn wtedy kompletnie nie zdawała sobie sprawy, że może ponieść konsekwencje tej niemiłej wymiany zdań, była za bardzo zdenerwowana.
Zrezygnowana odepchnęła od siebie wszystkie dzieła oprawione w różnobarwne skóry i westchnęła:
- Nic nie jest tak, jak być powinno...
- Hej, Lyn co to za humor? - Chłopak z Hufflepuffu pochylił się w jej stronę.
- Nie, nic. Tylko próbuję zrozumieć chyba zbyt wiele rzeczy naraz. - Po tych słowach wstała i odniosła książki na biurko pani Pince.

Czwartkowe popołudnie nadeszło zdecydowanie za szybko. Lynette nie wiedziała, czy da radę. Cóż, Quidditch nie był dla niej czarną magią, bo jeszcze rok temu na wakacje razem z ojcem organizowali mini zawody, ku rozpaczy Rozalii, w ogrodzie.
Latała więc dość dobrze, ale bała się trochę tego, co wymyśli reszta drużyny. Tego, co wymyśli Malfoy, żeby ją upokorzyć.
Dlatego z duszą na ramieniu, szła w stronę lochów po ostatniej lekcji – transmutacji.
- Lyn! Lyn! - Dogoniła ją Kiara.
- Proszę nic nie mów, bo do mnie i tak nic nie dociera. - Uprzedziła Ślizgonka swoją przyjaciółkę. Nawiasem mówiąc, to Lynette nie przedstawiała teraz szczęśliwego widoku, była blada i trochę jakby nieprzytomna.
Kiara wyprzedziła koleżankę, i stanęła przed nią zmuszając by się zatrzymała.
- Chcesz pokazać im na co cię stać?
Lyn spojrzała na nią głupkowato, ale pokiwała twierdząco głową.
- Chcesz, żeby Malfoy'owi szczena opadła jak zobaczy, co potrafisz?
Tym razem Ślizgonka się uśmiechnęła i przytaknęła.
- Chcesz go zwalić z miotły?! - Wrzasnęła entuzjastycznie Krukonka, aż kilka osób przechodzących obok obejrzało się na nie.
- TAK! - krzyknęła Lynette i obie z Kiarą wybuchnęły śmiechem.
- W takim razie, na co czekasz? Idź i zetrzyj mu z buźki ten arogancki uśmieszek!
Kiara uściskała kumpelę i machając jej pobiegła w przeciwną stronę.

- Jeszcze chwila i oszaleję! - Wrzeszczał John Finnes i zgonił z boiska trzech chłopaków z trzeciej klasy, którzy pretendowali do roli ścigających.
- Wyluzuj John. - Koło kapitana wylądował Crabbe.
- Zamknij się! Ty też nie jesteś żadnym skarbem. Jedno moje słowo i wylatujesz na zbity pysk!
Draco ze znudzoną minął unosił się ponad boiskiem i obserwował wszystko z góry. Przestał się dziwić Finnesowi, że wpadał w furię, bo każdy następny ochotnik był gorszy od poprzedniego. Nagle na błoniach pojawiła się dziewczyna, nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że najwyraźniej wyszła z pod wierzby bijącej.
„Chwileczkę... przecież to gryfonka” Pomyślał Draco, podlatując trochę w jej stronę, ale tak żeby niczego nie zauważyła. Parsknął kiedy się jej dobrze przyjrzał, „To przecież pierwszoroczne dziecko. Po za tym nie mogła przecież wyjść z wierzby, bo niby jakby to zrobiła? Nikt nie może się do niej zbliżyć na kilka metrów, a to gryfonowate coś, miałoby pod nią siedzieć?”. Zaśmiał się sam z siebie, że w ogóle coś takiego przyszło mu do głowy. Zawrócił i wylądował po drugiej stronie John'a, który próbował przekonać Deryck'a Headfielda, że nie ma sensu, żeby nawet próbował, bo i tak nic z tego nie będzie. Mały, krępy drugoklasista zalał się na sam koniec łzami i pobiegł w stronę zamku.
- Straszysz dzieci. - Uśmiechnął się Malfoy, podpierając się swoją miotłą.
- Chciałeś powiedzieć, że to dzieci straszą mnie. Mam dość, Snape się wkurzy. Najwidoczniej w całym Slytherinie zabrakło dobrych zawodników.
- Hej, jest jeszcze Greenstorme. - Przypomniał mu Draco, bo waśnie na stadionie pojawiła się Lynette, ze swoją miotłą.
- Proszę cię, nie wygłupiaj się. Ta dziewczyna ma za drobną budowę, żeby być ścigającą, czy obrońcą.
- Nie zapominaj, że sama się prosiła, żeby ją zwalić z miotły. - Jasnowłosy chłopak uniósł brwi.
Na trybunach siedziało wielu Ślizgonów w tym Pansy Parkinson i jej psiapsióły. Razem uniosły do góry transparent z napisem: „Mamy nadzieję, że połamiesz kości jak hukniesz o ziemię”. Nie było wątpliwości dla kogo było to hasło, ale Lyn ze stoickim spokojem zdjęła czarną szatę, zostając w jeansch i białej koszuli (jedynej której nie zmieniła, gdy wpadła do lochów się przebrać).
Malfoy pomyślał, że jej włosy wyglądają cudownie w blasku zachodzącego, pomarańczowo-różowego słońca, ale zaraz pochlastał się w duchu za takie myśli.
Chociaż musiał przyznać, że zawsze go coś pociągało w tej dziewczynie, już od bardzo dawna. Była inna... Była po prostu nieznośna do granic możliwości, zawsze chodząca swoimi ścieżkami, mająca gdzieś zasady jakimi powinien kierować się przyzwoity Ślizgon. Była przy tym cholernie uwodzicielska, chociaż chyba nie do końca zdawała sobie z tego sprawę. Czasem nie rozumiał sam siebie i swoich uczuć. Tak już po prostu Lynette na niego działała. No ale to nie był dobry moment na rozmyślanie o tak beznadziejnie, beznadziejnych rzeczach. Jedno było pewne, nigdy nie będzie między nimi zgody.
- Mistrzu, rusz się łaskawie. - Przerwał mu w rozmyślaniach Fiennes, szturchając go w ramię.
Lyn wchodziła na boisko i wiązała włosy w kucyka.
- Na jakiej chcesz grać pozycji? - Zapytał kapitan, tak jakby była kolejnym zawodnikiem, a nie osobą która przyszła ratować swój honor.
- Nich będzie obrońca. - Powiedziała po chwili zastanowienia i siadając na miotłę odbiła się od ziemi lecąc w kierunku słupków.
- Dajmy jej nauczkę. - Oznajmił drużynie Draco, również wzbijając się w górę.
Lynette zatrzymując się przy środkowej obręczy przełknęła z trudem ślinę. Była względnie spokojna, ale w środku odczuwała przerażenie. Trudno się jej było do tego przyznać, ale bała się tego, co wymyślił Malfoy, a wymyślił coś na pewno...
Po kilku chwilach, została zbombardowana, (tak, dokładnie zbombardowana) przez czwórkę zawodników, którzy z zawrotną szybkością podawali sobie kafla, i co chwila musiała stosować skomplikowane uniki, żeby nie oberwać.
W końcu po 20 minutach, podczas których, Lyn jak opętana, bez chwili wytchnienia, latała od słupka do słupka, test się skończył. Po brawurowej obronie, (puściła tylko pięć bramek), musiała wylądować, bo Goyle „niechcący” zamiast przerzucić kafla przez pętlę, cisnął nim prosto w Lyn. Piłka ugodziła ją częściowo w podbródek, częściowo w górną część klatki piersiowej, i sprawiła, że z ust dziewczyny pociekła krew.
- Jasna cholera!!! - Syczała Lynette, idąc przez boisko i ocierając usta rękawem. Na białym materiale koszuli zakwitły purpurowe plamy. Szła bardzo szybko, prawie biegła. Kapitan i reszta dogonili ją jednak.
- Byłaś świetna! - Powiedział naprawdę zafascynowany jej grą i umiejętnościami John.
Jednak Lyn nie zwracała na niego uwagi, tylko krzyknęła na Malfoy'a
- Tego chciałeś?! Rozwalić mi głowę?! - Była zmęczona, obolała i wściekła.
- Uspokój się, histeryzujesz. - Draco uniósł jedną brew wysoko.
- Jesteś w drużynie. - Oznajmił Fiennes, chwytając ją za nadgarstek i zatrzymując.
- Chyba ci odbiło! - Odpyskowała Ślizgonka, zasłaniając usta dłonią, ciągle krwawiła.
- Byłaś najlepsza jako obrońca. Na tyle rzutów jakie wykonaliśmy, puściłaś tylko pięć.
- I co z tego? Puść mnie, chce iść do Skrzydła Szpitalnego! - Wydyszała próbując uwolnić się z silnego uścisku Johna.
- Nie puszczę cię, dopóki nie zgodzisz się z nami grać.- Stanowczo odpowiedział kapitan.
- Zostaw ją Fiennes. - Wtrącił spokojnie Draco, kładąc dłoń na ramieniu ścigającego.
- CO?! Malfoy, co ty chrzanisz?! Wiesz, że nie znajdziemy...
- Mówię ci, zostaw ją...
- Chociaż raz mówisz do rzeczy!- Warknęła Lyn i udało jej się w końcu uwolnić. Pobiega szybko w stronę zamku.
- Czyś ty oszalał?! - John chwycił Dracona za kołnierz szaty. - Patrz co narobiłeś!
- Uspokój swoją chorą wyobraźnię, Fiennes, i tak byś się z nią nie dogadał. Musimy pogadać ze Snape'm. A teraz puść mnie, dobra? - Spojrzał chłodno na kumpla.

Lyn w drodze do Skrzydła Szpitalnego starała się trochę uspokoić. W sali wejściowej natknęła się na Betty, która przyglądała się jej swoimi bursztynowymi oczami. I znowu poczuła, że ma ochotę uciec od tego dziecka. Opanowała się jednak. Ale w tym momencie poczuła straszliwy ból w klatce piersiowej, taki sam jak miesiąc temu w pociągu. Rozpaczliwie walczyła o każdy oddech, ale świat gasł jej w oczach i otoczyła ją nieprzenikniona ciemność.

Draco wrócił do Pokoju Wspólnego, dopiero późnym wieczorem. Razem z Johnem musieli pogadać jeszcze ze Snape'm. Chłopak był wykończony, ledwo udało mu się nie zasnąć pod prysznicem, a teraz kiedy leżał w łóżku jakoś nie mógł spać. Nie wiedział dlaczego, ale przypomniała mu się mała Gryfonka, pojawiająca się nagle na błoniach. „Człowieku przestań się zastanawiać nad durnymi Gryfonami!” skarcił sam siebie, ale jeszcze dużo czasu minęło, zanim w końcu zmorzył go sen.

Lynette otworzyła powoli oczy. W pomieszczeniu było ciemno nie licząc bladego, księżycowego światła jakie wpadało, tu przez okna. Po kilku chwilach otępienia dziewczyna przypomniała sobie gdzie jest i dlaczego się tu znalazła. Okropnie bolała ją głowa i prawe przedramię. Chciało jej się pić. Wiedziała, że zazwyczaj na nocnych stolikach pani Pomfrey zostawiała dzbanek z wodą i szklankę, tak na wszelki wypadek. Z trudnością usiadła, i wymacała swoją różdżkę, która leżała na czymś miękkim na krześle. Zaintrygowana Lyn, wypowiedziała w myślach: „Lumos” i jasny promień oświetlił stołek, na którym leżała jej czarna szata, którą zapomniała zabrać ze stadionu. Ślizgonka zmarszczyła brwi, bo na równo złożonym materiale, dostrzegła coś jeszcze. Sięgnęła ręką, po kawałek pergaminu:

Zapomniałaś tego na stadionie Greenstorme. Skleroza
nie jest dobrą oznaką w tym wieku.
Snape chce cię widzieć jak wyjdziesz ze szpitala, ma
dla ciebie niespodziankę.

Twój znienawidzony wróg Malfoy
Midnight
PostWysłany: Pon 9:25, 06 Lut 2006    Temat postu:

Cóż mogę powiedzieć... Na razie nie wiem za bardzo, w którą stronę chcesz ukierować ten początek. Pierwsze dwa rozdziały nie rzuciły mnie na kolana, większość fanficków tak się właśnie zaczyna. Dwa interesujące wątki to książka i medalion. Niczym nowym raczej nas nie zaskoczyłeś. Tylko czekałam na spotkanie z Wielką Trójcą i nie doczekałam się, czym zostałam pozytywnie zdziwiona.
Styl jest niezły, ale odrobinę niedoszlifowany, znalazłam kilka błędów interpunkcyjnych i literówek. Przydałoby się, żeby ktoś sprawdził tekst przed umieszczeniem go.
Mimo wszystko będę czekała na ciąg dalszy.
Kłaniam się nisko - Midnight.
Tuśka
PostWysłany: Pon 2:16, 06 Lut 2006    Temat postu: Smok i grota węży

Ok. to jest próba:) Piszę opowiadanko i wklejam najsampierw 2 pierwsze rozdziały, jeżeli przypadnie wam do gustu to będę wklejała następne, jeżeli nie to dam sobie siana:) Dlatego proszę was, czytajcie, komentujcie ikrytykujcie:) Życzę (mam nadzieję) miłej lektury.

1.Parszywy dzień
Końcówka sierpnia, letnie wakacje powoli dobiegały końca. Tego lata nic jednak nie było tak jak być powinno. Powrót Voldemorta spędził sen z oczu niejednemu czarodziejowi i niejednej czarodziejce. Często krążyły wiadomości, że ktoś nie żyje, albo zaginął. Nikt w magicznym świecie nie czuł się bezpiecznie, niezależnie od tego po której stał stronie. Wojna się rozpoczęła, nikt nie miał co do tego żadnych wątpliwości. W „Proroku Codziennym” co chwilę pojawiały się informacje o jakiejś tragedii, a wieczorami ze strachem opowiadano sobie zasłyszane historie, jakoby Voldemort gromadził wielką armię złożoną nie tylko ze śmierciożerców, ale także dementrów i innych niebezpiecznych stworzeń.
Tego ranka nad posiadłością Black Rose nie zaświeciło słońce. Nie miało szans przebić się choćby najmniejszym promykiem przez ciężkie od deszczu, granatowe chmury. Wielkie krople rozbijały się na szybach okien i parapetach, robiąc przy tym straszny hałas.
To właśnie ulewa wyrwała Lynette ze snu. Dziewczyna ocknęła się, mrugając nieco nieprzytomnie powiekami, odkleiła policzek od kart księgi, która służyła jej za poduszkę i usiadła zdezorientowana na łóżku. Czuła się, delikatnie mówiąc, jak manekin do testowania kraks, wszystko ją bolało, a najbardziej kark.
Powoli, rozmasowując sobie obolałe kręgi szyjne, zeszła z łóżka i podeszła do szafy, by wygrzebać z niej coś do ubrania. Po kilku chwilach człapała już w stronę łazienki.
Szybki prysznic od razu ją otrzeźwił, przestała nawet odczuwać nieprzyjemny ból karku. Sprawnie włożyła na siebie wyblakłe jeansy i czarną bawełnianą bluzkę z długim rękawem, obszytą złotą nitką na mankietach i dekolcie.
Lyn podeszła do lustra i chwytając po drodze szczotkę zaczęła z niemałym trudem rozczesywać swoje długie, ciemnoblond włosy.
„Cholerne włosiska!” dziewczyna krzyknęła w myślach, kiedy po raz enty z rzędu boleśnie pociągnęła się za poplątane kosmyki, „Przysięgam, że się wkurzę i w końcu je zetnę!”.
Wreszcie po grubo ponad piętnastu minutach doprowadziła się do porządku. Teraz stała i przyglądała się swojemu odbiciu w ogromnym lustrze. Lynette była szczupłą i wysoką dziewczyną, z lekko pociągłą twarzą o arystokratycznych rysach, co czyniło ją nad wiek poważną. Były to jednak pozory, wystarczyło bowiem spojrzeć w jej błękitne oczy, w których błyszczała żądza przygód i chęci podejmowania nowych wyzwań. Tak, Lyn wiedziała, że jest utrapieniem wielu osób, od rodziców zaczynając, na dyrektorze szkoły kończąc. Uśmiechnęła się sama do siebie i wybiegła z łazienki na korytarz.
W całym domu dominowały ciemne kolory, nadając mu wręcz grobową atmosferę. Lynette zbiegła po ogromnych mahoniowych schodach, tak szerokich, że mógłby się na nich zmieścić powóz zaprzężony w dwa trestale. Stopnie pokryte były bordowym dywanem, obfitującym w jakieś misterne wzory.
Salon państwa Greenstorme, w którym się znalazła tonął w cieniu, a stare, wysokie, majestatyczne meble sprawiały, że dziewczyna czuła się wręcz osaczona.
Na palcach przebiegła przez pokój i skierowała się w stronę kuchni. Podchodziła właśnie do spiżarni, kiedy zza pleców usłyszała:
- Panienko Greenstorme! Panience nie wolno! - Lynette rozpoznała w tym rozpaczliwym skrzeku głos domowego skrzata, który służył w jej rodzinie od wielu pokoleń. Odwróciła się powoli, by spojrzeć na starego sługę.
Był to chudy i łysy stwór. Na jego biodrach znajdowała się przepaska zrobiona niewątpliwie ze ścierki do wycierania naczyń, która niegdyś musiała być biała w żółtą kratkę. Skrzat był wcieleniem nędzy i rozpaczy, Lyn bez trudu mogła policzyć wystające przez szarą skórę żebra. Głowę miał podłużną, nos długi i szpiczasty, wielkie zielone oczy przypominały piłki tenisowe, a w dodatku sprawiały wrażenie jakby jedno było wyżej od drugiego. Jego uszy przywodziły na myśl błoniaste wachlarze.
- Eee... cześć Wacku, powiedziała trochę niepewnym tonem. - Wiesz, chciałam sobie wziąć coś do jedzenia... no wiesz, jabłko albo coś w tym stylu.
- Panienka musi wyjść! Niech panienka trzyma się z daleka od kuchni! - skrzek Wacka zmienił się teraz w okropny pisk.
- O jej, już dobrze, dobrze. Nie bój czasem, tylko przestań się wydzierać, bo obudzisz moją matkę...- Lynette wykonała gwałtowny ruch dłońmi i ze znudzoną miną wyszła z kuchni, nie oglądając się więcej na zbzikowanego skrzata.
Powoli, czując jak dobry nastrój diabli biorą, poczłapała z powrotem do salonu. Chciał wrócić na górę, ale na szczycie schodów ujrzała swoją matkę. Rozalia Greenstorme, wysoka, koścista kobieta o jasnych włosach gładko zaczesanych do tyłu, stała niczym gwiazda filmowa, odziana w długi szkarłatny szlafrok.
Lyn zrobiła nieco głupawą minę przyglądając się jak matka kładzie dłoń na balustradzie schodów i dostojnym krokiem, jakby to było jakieś wykwintne przyjęcie, zeszła na dół.
- Cześć mamo. - Wypaliła Lynette na „dzień dobry”, wciąż z jedną brwią uniesioną wyżej niż druga.
Rozalia zmierzyła córkę chłodnym spojrzeniem, po czym stwierdziła:
- Byłaś w kuchni.
„Wacek jesteś martwy”, Lyn spojrzała w stronę kuchni oczami podobnymi do szparek. - No, tak... jestem głodna...
- Dziecko, nie przesadzaj, wytrzymasz do śniadania.
- Nie sądzę. - mruknęła pod nosem Lyn.
- Co?
- Tak sądzę. - Poprawiła się patrząc matce w oczy. Nie chciała od samego rana wysłuchiwać jej pouczeń i tak miała już wystarczająco zepsuty humor.
- Kiedy wróci twój ojciec - Rozalia opadła z wdziękiem na jedną z czarnych sof - wyjeżdżamy.
- Dokąd? - Zapytała entuzjastycznie Lynette, przysiadając na bocznym oparciu fotela.
- Do Londynu, na Pokątną rzecz jasna. Musimy kupić potrzebne rzeczy, tobie książki i nowe szaty...
- Świetnie! - Ucieszyła się Lyn.
- Umówiliśmy się tam z panią Malfoy i jej synem.
Uśmiech momentalnie spełzł z twarzy dziewczyny. To nie było coś, z czego można było się śmiać i szczerze mówiąc to w tym momencie akurat zachciało jej się płakać.
- Och, musimy wesprzeć Narcyzę w tym trudnym dla niej okresie. - Kontynuowała Rozalia, w ogóle nie zwracając uwagi na to, że jej córka nie jest tym zachwycona. - Lucjusz jest w Azkabanie, a ona została sama z synem... biedna Narcyza... - westchnęła głęboko, dotykając palcami skroni.
Lynette mogłaby podważyć kwestię bezradnej żony Lucjusza Malfoya, nie wspominając już w ogóle o jej podłym synu Draconie. Nie dość, że Voldemort wystarczająco namieszał w jej życiu swoim powrotem, to teraz jeszcze miałaby się łączyć w „nieszczęściu” z Malfoy'ami? Nigdy!
- Mamo, wiesz... nie czuję się najlepiej. Czy mogłabym zostać w domu? - Wypaliła, wpatrując się jak zahipnotyzowana w starą wazę, za plecami matki.
- Lynette! Jak możesz?! To nasi przyjaciele! - Rozalia wyglądała jakby za chwilę miała się udusić.
„Mów za siebie mamo!” krzyknęła w myślach Lyn.
- Nie ma żadnych wykrętów!... O jak dobrze, że jesteś! - zerwała się na równe nogi, gdy na środku pokoju zmaterializował się z lekkim pyknięciem pan Greenstorme. Był to człowiek również wysoki i chudy, o surowych rysach twarzy. Włosy miał ciemnie, równo ostrzyżone, a jego kwadratową dolną szczękę pokrywała tak samo ciemna i równo wystrzyżona bródka. W lewej ręce trzymał cylinder, a prawą zaciskał na lśniącej różdżce.
- Albercie, przywołaj Lynette do porządku! - Zażądała Rozalia, stając przed mężem.
- Lynette, wiesz, że masz słuchać matki. - Odpowiedział, niemalże mechanicznie, bez uśmiechu na twarzy.
- Ale czy ja muszę koniecznie z wami jechać? No, przecież wy i tak macie swoje sprawy! - Lyn próbowała się bronić. Nawet nie starała się już ukrywać wzbierającej w niej złości.
- Absolutnie! - Rozalia oparła dłonie na biodrach. - Draco na pewno liczy, że przyjedziesz. Chyba nie chcesz go rozczarować? - Jej wzrok był pełen wyrzutu, ale mimo to Lynette i tak czuła dziką ochotę, żeby rozczarowywać Malfoya na każdym kroku. Szczerze mówiąc Malfoy nic ją nie obchodził, a ona nic nie obchodziła jego, więc po co w ogóle cała ta dyskusja?
- Ale... - Spróbowała znowu.
- Dosyć! - Przerwał jej ojciec. W salonie pojawił się Wacek, pchając przed sobą o wiele za duży dla niego wózek, na którym ustawiona była taca ze śniadaniem i herbatą.
- Nareszcie... - Syknęła pani Greenstorme z powrotem siadając na sofie.
Lynette, była wściekła do tego stopnie, że zapomniała o głodzie. Wstała z fotela i odwróciła się, by odejść do swojego pokoju.
- Lynette. - Zatrzymał ją ojciec. Odwróciła się do niego z gniewem w oczach, składając ręce na piersiach. - To dla ciebie. - Rodziciel wstał i wyjął z kieszeni szaty jakieś niewielkie, podłużne pudełeczko, owinięte szarym papierem.
Dziewczyna zmierzyła nieufnym wzrokiem najpierw ojca, potem prezent nie ruszając się z miejsca.
- Weź to. - Mina Alberta zrobiła się jeszcze bardziej pochmurna. W końcu córka podeszła i bezceremonialnie wzięła paczuszkę, po czym odwróciła się i odeszła do siebie, nawet nie dziękując.
W pokoju rzuciła prezent na biurko z taką siłą, że wraz z paroma innymi drobiazgami spadł za mebel. Lyn wściekła usiadła przy parapecie i sięgnąwszy po pergamin i pióro zaczęła pisać list do swojej najlepszej przyjaciółki Kiary.

Po południu, kiedy deszcz nadał padał bezlitośnie, Rozalia zawołała córkę na dół. Lynette nie protestowała, bo wiedziała, że to i tak nic nie da. Z ciężkim sercem i ponurą miną, zeszła powoli do salonu, gdzie ojciec wręczył jej czarną szatę, z naszywką Slytherinu, którą zwykle nosiła w Hogwarcie.
W ciszy ubrali się i wyszli przed dom, gdzie czekała na nich...
- Specjalnie na tę okazję, limuzyna z ministerstwa. - Oznajmił pan Greenstorme, płynnym ruchem wskazując na imponujący, lśniący samochód.
Lyn patrzyła na to wszystko bez przekonania, była pewna, że teraz nawet pojawienie się tęczowego smoka nie byłoby jej w stanie zaimponować.
Podróż do Londynu nie trwała długo, biorąc pod uwagę nadprzyrodzone zdolności machiny, którą jechali. Tak więc stojąc na ulicy Pokątnej w strugach deszczu, Lynette marzyła, żeby znaleźć jakąś wyjątkowo dużą kałużę i utopić się w niej.
- Musimy odwiedzić księgarnię, Madame Malkin, aptekę... - Zaczęła wyliczać Rozalia, stojąc wraz z mężem pod czarnym parasolem. Lyn przewróciła oczami i zapytała:
- Długo tak tu będziemy jeszcze kwitnąć? A właściwie moknąć... - Poprawiła samą siebie z ironią w głosie.
- Dopóki... - zaczęła jej matka, ale nie skończyła, bo już z wdziękiem rozkładała ramiona w powitalnym geście. - Ach, Narcyzo... witaj kochana.
W ich stronę zmierzała szczupła kobieta o jasnych, blond włosach z parasolem w ręku. Na jej twarzy nie było nawet cienia uśmiechu, a bladoniebieskie oczy były zimne jak padający deszcz. Kobieta ubrana w długą czarną suknię miała na ramionach zarzuconą szatę, równie czarną i elegancką. Z tyłu za nią, szedł jej syn, Draco Malfoy. Tak jak Lyn był przemoczony do suchej nitki. Kosmyki jego jasnych włosów kleiły mu się do szczupłej twarzy. Miał na sobie Hogwardzki mundurek, co świadczyło o tym, że zdążył już z matką odwiedzić kobietkę od szat. Teraz z rękami wbitymi w kieszenie spodni z kpiną przyglądał się rodzinie Greenstorme.
Po krótkim powitaniu, podczas którego pani Greenstorme obficie wycałowała panią Malfoy, ku uldze Lyn ruszyli w stronę „Esów i Floresów”.
Pan Greenstorme spotkał w księgarni jakiegoś ważniaka z ministerstwa i oznajmił, że obowiązki go wzywają. Po jego wyjściu Rozalia zaczęła zamęczać Narcyzę nudnymi jak flaki z olejem opowieściami o swoich problemach z domowym skrzatem. Lyn wiele by dała, żeby jej mama wreszcie się przymknęła, więc żeby nie słyszeć jej beznadziejnych historyjek poszła poszukać „Standardowej księgi zaklęć poziom VI”.
- Twoja mamuśka ma niezłą nawijkę. Już wiem po kim odziedziczyłaś talent do zmyślania głupot. - Odezwał się za nią zimny, drwiący głos.
- Odwal się Malfoy! - Syknęła Lyn, pochylając się nad stolikiem pełnym egzemplarzy ksiąg do zaklęć i odgarniając za ucho mokre włosy, które przylgnęły jej do policzków.
- Wiesz, że tym razem twoja szlamowata przyjaciółka może nie dożyć końca roku szkolnego?
Lynette odwróciła się gwałtownie, stając z Malfoyem twarzą w twarz. Nie miała z tym raczej problemu, bo Draco był od niej tylko trochę wyższy. Patrząc mu w te jego szare oczy z palcem skierowanym w jego mostek powiedziała:
- Nie waż się obrażać moich przyjaciół!
- Ochocho... Greenstorm mi grozi! - Zadrwił, a na jego twarzy pojawił się kpiący uśmieszek. - To ciekawe, co ja bym ci zrobił, gdybyś ty obraziła moich?
- Najpierw trzeba mieć przyjaciół, żeby rozważać takie kwestie, Malfoy. - Jak zwykle Lyn, trafiła w sedno. Zawsze potrafiła wyprowadzić Dracona z równowagi.
- Ty... - Zaczął, wpatrując się w nią z nienawiścią, ale nie skończył, bo podeszły do nich Narcyza i Rozalia.
- No, znalazłyśmy już wszystko... - Matka Lyn, uśmiechała się od ucha do uch, czego nie można było powiedzieć o pani Malfoy, która stała z zaciśniętymi ustami.
- Draco, wyciągnij ręce z kieszeni. - Zażądała Narcyza zimnym tonem, spoglądając na syna. Malfoy posłuchał matki, ale po kilku sekundach z powrotem wpakował łapy w kieszenie, tym razem szaty.
- Ustaliłyśmy z Narcyzą, że my pójdziemy do apteki i banku, a ty, razem z Draconem, udacie się do madame Malkin.- zwróciła się Rozalia do córki.
Lynette miała wrażenie, jakby coś właśnie wyrwało jej żołądek. Ona z Malfoyem? Do sklepu? PO SZATY?!
Posłała matce spojrzenie pod tytułem: „Jak możesz mi to robić?!”.
- Przecież ja już mam nowy mundurek. - Stwierdził pogardliwie Draco.
- Tak, ale pójdziesz z Lyn, bo ona jeszcze nie ma. Dzięki temu zaoszczędzimy mnóstwo czasu i szybciej wrócimy do domu. - Odpowiedziała mu jego matka, która nawiasem mówiąc wyglądała jakby chciała jak najszybciej uwolnić się od towarzystwa Rozalii.
Tak więc, ze zgrozą i z obawą o własne zdrowie psychiczne, Lynette wyszła razem z Draconem, na ulicę, prosto na deszcz. Biorąc pod uwagę sytuację w jakiej się znalazła, rozważała przez moment możliwość ucieczki, ale zdecydowała, że za Malfoya nie warto się narażać rodzicom.
Draco szedł nieco za nią i Lyn wyraźnie czuła jak sztyletuje ją wzrokiem, w końcu nie wytrzymała, odwróciła się i idąc tyłem zapytała:
- CO?!
Oczy Malfoya zwęziły się, a on odpowiedział:
- Nic, tylko zastanawiam się, dlaczego chodzisz jak koczkodan?
- Odwal się! - Dziewczyna lekko się zarumieniła. Odwróciła się, przyspieszając kroku. Była tak zła, że miała ochotę zepchnąć Malfoya z krawężnika prosto w jakąś wyjątkowo błotnistą kałużę. Nim jednak taką wypatrzyła doszli do sklepu z szatami na wszystkie okazje. Draco nawet się nie pofatygował, żeby otworzyć jej drzwi.
W sklepie było ciepło, co Lynette powitała z wdzięcznością, bo okropnie zmarzła.
Przez kolejne dwadzieścia minut przymierzała szaty i mundurki na oczach Malfoya, który gdy tylko pojawiała się przed lustrem uśmiechał się kpiąco, co dostrzegała w odbiciu i posyłała mu mordercze spojrzenia. W końcu jednak wyszli ze sklepu. Lyn miała na sobie teraz nowy mundurek i szatę w kolorach domu Slytherinu, tak jak Malfoy, a w ręce niosąc pakunek ze swoim ubraniem.
- Świetnie, wreszcie się od ciebie uwolnię. - Powiedziała z satysfakcją.
- Jasne. - Skwitował jej zdanie Draco idąc za nią.
Przedzierali się przez tłum czarownic i czarodziei w kierunku banku, kiedy nagle na ramieniu Lynette spoczęła chuda, koścista łapa. Dziewczyna odwróciła się i spojrzała w oczy jakiemuś pomarszczonemu starcowi, stwierdzając przy okazji, że Malfoy niczego nie zauważył i poszedł dalej.
„Jasne, a niby czego ja się po nim spodziewałam?” pomyślała z lekkim przerażeniem.
- Taaak? - Zapytała niepewnie.
Starzec wypuścił powietrze, co sprawiło, że Lyn chciała w tym momencie umrzeć, bo raczej nie był to miętowy oddech. W każdym razie, chrząknął i odsłonił swoje tragiczne uzębienie.
- Już czas... - Wychrypiał cicho, tak że Lynette ledwo go usłyszała wśród zgiełku panującego na ulicy.
- Co?
- Czas, żeby to się stało. Ja nie dam rady, ale ty... ty... - Wczepił się w jej ramiona swoimi szponiastymi dłońmi, lekko nią potrząsając.
Dziewczyna niebardzo wiedziała o czym ten człowiek mówi, wpatrywała się teraz z przerażeniem w pomarszczoną twarz, w oczy w których płonęło szaleństwo.
- Ja nie wiem...
- Masz... weź to... - Prawą ręką sięgną do kieszeni zjedzonego przez mole płaszcza i wyciągną z niej niewielką książkę, oprawioną w szmaragdowo-zieloną skórę.
- Weź... Czarny Pan... on nie wie... - Staruch wepchnął jej książkę do torby, nie zważając na jej nic nierozumiejące spojrzenie.
- Greenstorme! Do diabła, gdzie ty się podziewasz!
„Niemożliwe Draco Malfoy się obudził i skapnął się, że mnie nie ma!” Lyn nawet w takiej sytuacji nie potrafiła inaczej spojrzeć na Malfoya.
Starzec odepchnął ją i zniknął w tłumie zanim dziewczyna zdążyła wykonać jakikolwiek ruch.
- Hej, Greenstorme, co to był za dziad? - Draco stanął koło Lyn i wpatrywał się w ten sam punkt co ona.
- Nie twój, cholerny interes! - Wybuchła Lynette.
- Jezuuu... trzeba było powiedzieć, że to randka, wtedy bym nie wracał.
- Zamknij się, bo...
- Bo, co? Poszczujesz na mnie bezzębnego staruszka? Uważaj już się boję. Jesteś jeszcze dzieckiem Greenstorme, nie sięgasz mi nawet do pięt. - Wszystko to Draco powiedział strasznie szybko.
- Do pięt?! Nie wiem czy zauważyłeś, ale jesteś ode mnie nie wiele wyższy! A co do dziecka, to lepiej się zastanów, kto z nas robi tu za przedszkolaka! - Odpyskowała Lyn, a jej policzki oblały się szkarłatem z gniewu.
Nie wiadomo do czego by doszło, gdyby nie pojawiły się dwie rodzicielki.
- No, mamy już wszystko. - Oznajmiła zadowolona pani Greenstorme i oddała córce sporą część zakupów.
- Draco idziemy, pan Macnair czeka na nas przed Dziurawym Kotłem. Żegnam Rozalio, dziękuję, że dotrzymałaś mi towarzystwa podczas dzisiejszego dnia. - Odeszła, a za nią Draco, nie odzywając się już więcej.
Lynette stała i gapiła się na swoją mamę, która patrzyła za odchodzącymi jak w obrazek.
- Mamo... to są tylko zwykli ludzie...- Wypaliła, nim zdążyła się ugryźć w język.
- Cicho bądź! - Rozalia, spojrzała na córkę ze złością, ale Lynette w duchu ryczała ze śmiechu. Jej własna matka podlizuje się Malfoyom, do czego to dochodzi...
Wróciły do Black Rose tym samym sposobem, co przybyły na Pokątną. Pan Greenstorme czekał na nie w domu, Lyn wolała uniknąć słuchania opowieści matki, z cyklu „ja i Narcyza”, więc powędrowała do siebie na górę.
Była kompletnie mokra, zmarznięta i diabelnie głodna (niestety kolację miano podać dopiero za pół godziny). Rzuciła torbę ze swoim mokrym ubraniem w kąt, wyjmując uprzednio tajemniczą książeczkę.
Usiadła na łóżku, odgarniając włosy z oczu. Chciała zajrzeć do środka, ale okazało się to niemożliwe, bo mimo, że książka wydawała się całkiem zwyczajna, w jakiś dziwny sposób nie chciała się otworzyć. Lynette dokładnie przyjrzała się połyskliwej zielonej okładce i pomyślała, że pewnie otworzyć ją można tylko jakimś specjalnym zaklęciem. „No, jeśli tak, to muszę poczekać jeszcze dwa dni”, pomyślała i rzuciła książkę na biurko, po czym postanowiła się w końcu wysuszyć. Poczłapała do łazienki, modląc się w duchu, żeby te dwa dni szybko minęły.



2.Po drodze do Hogwartu
Nareszcie! Pierwszy września! Lynette wyskoczyła z łóżka i wyrżnęła na ziemię, bo zaplątała się w prześcieradła.
- O matko... - Wyjęczała, podnosząc się z podłogi i rozcierając obolały łokieć.
Szybko jednak zapomniała o upadku, bo miała sporo na głowie. Po pierwsze ubrać się, po drugie spakować to, czego jeszcze nie zdążyła włożyć do kufra, po trzecie... no właśnie... „Czy ja zawsze muszę wszystko robić na ostatnią chwilę?!” pytała samą siebie w duchu.
W sypialni panował totalny chaos, była godzina dziewiąta, a Lyn z rozpaczą stwierdziła, że zginęła jej różdżka. Przeszukała cały pokój. Wywaliła nawet zawartość kufra i nic! Różdżki nigdzie nie było, przepadła, rozpłynęła się...
- Spokojnie Lynette. - Powiedziała sama do siebie i uklękła przy skrzyni, aby byle jak powpychać to, co przed chwilą z niej wywaliła. - Uspokój się, pomyśl logicznie... przecież nie mogła tak po prostu wyparować... Myśl Lynette, myśl...
- Gotowa? - Jej rozpaczliwe próby przypomnienia sobie, gdzie mogła posiać tak niesłychanie ważny magiczny przedmiot, zostały przerwane pojawieniem się Rozalii.
- Nie bardzo...
- Jak to?! - Jej matka skrzyżowała ręce na piersiach.
- Zgubiłam różdżkę. - Lyn wstrzymała oddech, bo nie spodziewała się miłego przyjęcia tej informacji. No cóż, nie pomyliła się.
- Co to znaczy?! - Zagrzmiała Rozalia, podchodząc do córki.
- To znaczy, że była, ale się zmyła. - Odpyskowała Lyn.
- Nie mów do mnie takim tonem!
- To przestań zadawać takie idiotyczne pytania!
- Jestem twoją matką!
- Tak? A ja twoją córką! - Lyn stanęła twarzą w twarz ze swoją rodzicielką, dysząc ciężko.
- Masz ją natychmiast znaleźć. - Rozalia spojrzała na nią chłodno. - Widzę, że twoja nieodpowiedzialność zaczyna być poważnym problemem.
„Że co?!”, Lynette spojrzała na matkę, jakby ta urwała się z księżyca.
- Nie pojadę z tobą na King's Cross, bo widzę, że nie jestem ci do niczego potrzebna. - i odwróciwszy się na pięcie, z nosem wycelowanym w sufit wyszła z pokoju.
- Boże, mamo dorośnij w końcu. - Powiedziała Lyn do drzwi, które przed chwilą zamknęły się za panią Greenstorme.
Dziewczyna skończyła pakować rzeczy i rozejrzała się po pomieszczeniu, jej wzrok padł na biurko. Na blacie leżała owa tajemnicza książeczka, którą na ulicy Pokątnej wcisnął jej zbzikowany staruszek. Podeszła więc, z zamiarem wrzucenia jej do kufra i kątem oka dostrzegła na podłodze pod ścianą coś, co bardzo przypominało różdżkę. Kucnęła więc i miała ochotę ryknąć z radości, bo o to odnalazła swoją zgubę. Kiedy tak całowała swoją różdżkę i zapewniała z czułością, że już nigdy jej samej nie zostawi, zobaczyła za biurkiem skrawek brązowego opakowania. Zmarszczyła brwi i sięgnęła po zawiniątko.
- A... to ty... - Powiedziała do pudełka, w którym rozpoznała prezent od ojca.
Wstała, zaniosła różdżkę i książeczkę do kufra, następnie przysiadła na parapecie, rozdarła papier którym owinięte było pudełeczko i otworzyła wieczko.
Na aksamitnej poduszeczce spoczywał srebrny medalion. Lynette ujęła go dwoma palcami i wyciągnęła z opakowania. Medalion miał kształt węża skręconego w literę „S”, zawieszonego na długiej, cienkiej, srebrnej żyłce. Jego tułów pokryty był drobnymi wzorami, które przywodziły na myśl starożytne runy, ale były chyba bardziej od nich skomplikowane. Łebek węża ozdobiony był w miejscu oka, szmaragdowym paciorkiem. Pysk gada był otwarty i widać było obnażone kły. Lyn pomyślała, że gdyby ten stwór był prawdziwy, na pewno jego ukąszenia potrafiłyby uśmiercać.
Dziewczyna zafascynowana wpatrywała się w ten nadzwyczajny prezent, dopóki z dołu nie dobiegły krzyki Alberta.
- Lynette! W tej chwili schodź na dół! Jeszcze chwila i spóźnimy się na pociąg!
To podziałało na nią jak kubeł zimnej wody. Szybko zawiesiła sobie medalik na szyi, zamknęła kufer i wybiegła z pokoju. Zbiegając po schodach, natknęła się na dwóch czarodziejów, którzy najwyraźniej szli po jej rzeczy.
Dusząc się ze śmiechu stanęła przed rodzicami. Rozalia nadal była naburmuszona i podała córce tylko rękę.
„Błagam mamo nie bądź żałosna” Lyn, odwróciła się w stronę ojca, który czekał na nią przy drzwiach wejściowych.
Po kilku chwilach, kiedy już wrócili czarodzieje, o dziwo niosący kufer w całkowicie mugolski sposób, i po zapewnieniach Alberta, że wróci na kolację, ruszyli.
Podróż minęła w milczeniu. Lynette przypatrywała się swojemu tacie z lekkim zawodem w oczach. Liczyła, że będzie chciał wyjaśnić jej wszystkie swoje nieobecności i całą tą dziwną atmosferę, jaka zapanowała w domu. Rozczarowana siedziała na przeciw niego obserwując przez szybę szybko śmigający krajobraz.
Dwadzieścia pięć minut później, mordowała się ze swoim kufrem, który za Chiny ani Japonię nie chciał dać się wepchnąć do przedziału.
- Jak ja ciebie za...- zaczęła mu nawet grozić, ale ktoś jej przerwał, szturchając ją po ramieniu.
- Eee... jakiś problem?
Był to wysoki, barczysty chłopak z Hufflepuffu o ciemnych włosach i wesołym spojrzeniu.
- Cześć Mike! - Odpowiedziała Lyn uśmiechając się do niego szeroko.
- Może ci pomóc?
- Jak najbardziej... - Odetchnęła z ulgą i zrobiła koledze miejsce, żeby mógł zająć się jej bagażem. Chłopak uporał się z tym bez większego wysiłku i oboje po chwili siedzieli już w jednym z przedziałów pociągu.
- Gdzie pozostali? - Zaciekawiła się Lynette, przyklejając czoło do okna i wyglądając na peron.
- TUTAJ!!!! - Rozległo się głośne wołanie i w drzwiach przedziału pojawiła się Kiara Morgenstar. Czarnowłosa, nieco okrągła dziewczyna, z okularami osadzonymi na piegowatym nosie.
- Kiara! - Lyn, potykając się o nogi Mike'a, padła w objęcia swojej najlepszej przyjaciółki. - Sara! Richi! Dan! - Zawołała, bo za Krukonką pojawili się pozostali kumple.
- Hej, hej, hej, kogo ja widzę?! - Zaśmiał się Daniel, wchodząc do przedziału i siadając obok Michaela. - Czyżby reaktywacja związku? - Szturchną kolegę w bok.
- Nie.- Odpowiedziała Lynette przepuszczając resztę. - Zupełnie bezinteresowna, przyjacielska pomoc w zataszczeniu bagażu na właściwe miejsce.
- Taaa... a ja jestem koreański gumochłon jadowity. - Skwitowała jej odpowiedź Kiara.
Lynette pokazała jej język i usiadła na przeciwko Richiego, który miał jakiś dziwny wyraz twarzy. Była pewna że coś się stało, bo zazwyczaj ten ciemnoskóry chłopiec z Ravenclawu tryskał humorem i energią.
W końcu pociąg ruszył. Na korytarzu ciągle panowało zamieszanie, a w przedziale szóstka przyjaciół grała w Eksplodującego durnia.
Lyn była naprawdę szczęśliwa, że ma ich wszystkich. Dobrze pamiętała ten dzień, kiedy po raz pierwszy przybyła do Hogwartu i kiedy tiara przydzieliła ją do Slytherinu, wtedy kompletnie się załamana. Przecież nie miała cech typowych dla Ślizgonów, więc nie rozumiała dlaczego dostała się do tego domu owianego złą sławą. Teraz kompletnie się tym nie przejmowała, miała gdzieś Ślizgonów i ich głupią manię bratania się z osobami czystej krwi. Poznała świetnych ludzi i nie zamierzała rezygnować z nich tylko dlatego, że nie byli czarodziejami z dziada, pradziada.
- Myślicie, że w tym roku Gryffindor znowu zgarnie puchar Quidditcha? - Zapytał z zapałem Mike, z którego się lekko dymiło, bo właśnie przegrał partię.
- Mamy poważniejsze problemy, niż quidditch... - Odpowiedział mu Richi, który jako jedyny z nimi nie grał.
- No coś ty, wiem że jest ździebko niefajna atmosfera w magicznym świecie, ale to chyba nie powód, żeby ciągle martwić się jakimiś stukniętymi śmierciożer...
- Ci stuknięci śmierciożercy - przerwał mu Richard, zrywając się z miejsca i patrząc na Mike'a ze złością - zamordowali mojego ojca!
W przedziale zaległa cisza, Richi dyszał ciężko, wpatrując się martwym wzrokiem w jakiś punkt ponad obiciem siedzenia.
- Richi... - Zaczęła Kiara, ciągnąc go za rękaw szaty. - Tak mi przykro. - Wstała obejmując go.
- Uuuu... jaki słodki obrazek. - W drzwiach pojawiła się dość ładna dziewczyna, z ciemnymi lokami okalającymi jej okrągłą twarz.
- Zjeżdżaj stąd Parkinson! - Dan wstał z miejsca, co zrobiło wrażenie, bo był naprawdę wysoki.
- Nawet nie mam zamiaru tu dłużej zostać, wśród szlam i zdrajców. - Syknęła złośliwie Ślizgonka.
- Kogo nazywasz zdrajcą? - Tym razem to była Lynette. Podeszła do Pansy, mierząc ją lodowatym spojrzeniem.
- Zgadnij przyjaciółko debili i idiotów. - Pansy swoją postawą mówiła: „dobrze wiesz, że jak mnie dotkniesz, to źle się to dla ciebie skończy”, ale Lynette nie dbała o to i w mgnieniu oka wycelowała swoją różdżkę w pierś niechcianego gościa.
- Lyn, przestań... - To była Sara.
- Lepiej posłuchaj tej głupawej Wylde. Tak nawiasem mówiąc, co cię skłoniło, żeby przyłączyć się do tej bandy wariatów? - Pansy wychyliła się tak by spojrzeć w oczy Sarze.
- Parkinson...- Lyn była zdesperowana i gdyby nie...
- Co tu się dzieje? - Zapytał drwiący głos.
.... no właśnie...
- Boże jeszcze ciebie tu brakowało!
- Opanuj się Greenstorme. - Zakpił Draco obejmując jedną ręką Pansy w pasie.
- Daj spokój Lynette... - Mike chwycił ją za łokieć, ale dziewczyna wyrwała mu się i ponownie wycelowała w przybyłych.
- Wypad! Ale już!
- Chyba nie chcesz zarobić szlabanu, Greenstorme? Chyba nie muszę ci przypominać, że...
- Nic mnie nie obchodzi twój cholerny tytuł prefekta! Dociera?! A teraz bierz swoją przyjaciółkę - to słowo wypowiedziała z wyraźnym obrzydzeniem - i nie pokazuj mi się więcej na oczy!
Teraz to Malfoy wyciągnął różdżkę, w przedziale zrobiło się tłoczno, bo wszyscy momentalnie zerwali się z miejsc, gotowi wesprzeć koleżankę. W obliczu walki dwoje na sześciu, Draco popchnął lekko Pansy, żeby wyszła na korytarz.
- Jeszcze z tobą nie skończyłem Greenstorme. - Wycedził.
- Ale ja z tobą tak! - Krzyknęła za nim, po czym czując bezradną wściekłość opadła na siedzenie.
- Lyn... - odezwała się Kiara, ponownie obejmując Richiego. - Nie uważasz, że trochę przesadzasz, jeśli chodzi o...
- Ja przesadzam? - Lynette ze zdumieniem wpatrzyła się w przyjaciółkę.
- Troszkę. - Poparł Dan, Krukonkę.
Lynette poczuła się urażona. Z zaciętą minął wpatrzyła się w dziki krajobraz za oknem.
- Nic na to nie poradzę, że ten kretyn tak na mnie działa.
- Musisz trochę przystopować. - Mike chwycił jej dłoń. - Wiesz, jaki jest Malfoy, wiesz kim są jego rodzice, a może nawet on sam.
Lyn skręciły się wnętrzności na myśl o takiej możliwości, ale opanowała się i wypaliła:
- Ach tak, więc mam mu pozwalać, żeby was obrażał i z nas kpił! Właśnie na tym polega cały problem Malfoya, że nikt, oprócz Pottera i jego bandy nie próbuje się mu przeciwstawić i dlatego ten snob wcielony panoszy się jak by był królem Anglii! Ojej! - Urwała bo poczuła nagły ból w klatce piersiowej.
- Co ci jest?! - Mike z przerażeniem patrzyła w twarz Ślizgonki, która zrobiła się okropnie blada.
- Już dobrze... - Wymamrotała cicho, prostując się, z prawą ręką przyciśniętą do piersi i starając się oddychać głęboko i spokojnie. Serce biło jej jak szalone.
- Dobrze, to ty nie wyglądasz. - Oznajmiła Sara zakładając nogę na nogę.
- Nic mi nie jest. - Lynette wstała.
- Dokąd idziesz? - Zapytał Dan.
- Przebrać się... po za tym coś sobie przypomniałam.
Po kilku minutach dziewczyna wróciła ubrana w mundurek i szatę, niosąc w dłoni jadowicie-zieloną książkę.
- Co to?- Zapytała Kiara, kiedy Lyn opadła na siedzenie bezceremonialnie, obok niej.
- Sama chciałabym wiedzieć. - I opowiedziała im, całe zajście z Pokątnej, starannie omijając fakt, że była razem z Malfoyem.
- To musiał być jakiś wariat, mówię wam. - Oznajmił Richi, w końcu prezentując nieco żywszą postawę.
- Kimkolwiek był, dlaczego wybrał ciebie? - Zwrócił się Dan do Lyn, która popatrzyła na niego ze zrezygnowaniem i powiedziała:
- Dan, pytaj się mnie, a ja ciebie i się dogadamy. Facet wyglądał jakby uciekł ze szpitala świętego Munga, więc raczej nie traktuje jego słów poważnie.
- No ale fakt, faktem książki nie da się otworzyć. - Stwierdził Mike, który był najlepszy z nich z zaklęć i próbował różnych sztuczek, ale żadne czary nie zadziałały i książka pozostała dla nich tajemnicą.
- Kurcze, to jest bez sensu... - Lynette oparła czoło o szybę.
- Mi się wydaje, że to nie jest bezpieczny przedmiot... a co jeżeli po otwarciu, ten kto zechce przeczytać to, co tam jest napisane straci wzrok?- Wypalił Richi.
Lyn prychnęła i zabrała książkę Mikeowi. Nie wiedziała dlaczego, ale czuła, że jest on czymś ważnym. Postanowiła ją otworzyć za wszelką cenę, ale to już był tylko i wyłącznie jej problem, więc nie powiedziała o tym nikomu.
Reszta podróży minęła w atmosferze rozmów na temat nauki i nauczycieli, a także Voldemorta.
W końcu kiedy zapadł mrok, pociąg zwolnił, by po kilku chwilach zatrzymać się ze straszliwym piskiem.
Uczniowie wysypali się na peron w Hogsmeade, a pierwszoroczniacy zostali zawołani przez Hagrida, by odbyć swoją pierwszą przejażdżkę do zamku.
Lyn i Sara skierowały się w stronę grupy Ślizgonów, by zająć sobie miejsce w powozie. Kiedy przechodziły przez drogę, ktoś na nie wpadł, odepchnął Sarę i wylądował prosto na Lynette. Oszołomiona tym zderzeniem Ślizgonka, spojrzała w dół, prosto w wielkie bursztynowe oczy małej dziewczynki.
Przeszyło ją nagle uczucie, żeby odepchnąć to dziecko i uciekać, ale kiedy drugi raz zerknęła w dół, oczy małej pełne były łez.
- Jestem pierwszoroczniakiem! - Zapiszczała, podskakując jak szalona. - Zgubiłam się.
Sara wyplątała się z połów swojej szaty i chwyciła dziewczynkę za ramię, gwałtownie ją odwracając i wskazując palcem wielką postać gajowego Hogwartu.
- Idź za tym człowiekiem.
Mała szybko odbiegła, pozostawiając dwie Ślizgonki w całkowitym osłupieniu.
- No, no Greenstorme...
- Tylko spokojnie Lyn. - Szepnęła jej do ucha Sara i pociągnęła koleżankę w stronę powozu.
- Najpierw staruch, teraz dziecko! - Malfoy najwyraźniej próbował ją prowokować.
„Nie zrobię ci tej przyjemności!” pomyślała gniewnie, wchodząc na kogoś.
- Przepraszam. - Powiedziała z dłońmi uniesionymi do góry.
- Ślizgoni...
Przed nią stał Ron Weasley, z minął jakby właśnie zderzył się co najmniej ze sklątką tylnowybuchową. „Świetnie. Po prostu genialnie!” Lyn miała dość, a przecież jeszcze jest ceremonia przydziału i uczta.
- Zabij mnie Saro... - Westchnęła kiedy obie usiadły w powozie.
W wielkiej sali było głośno i tłoczno. Każdy uczeń przepychał się do swojego stołu, a do ogólnego zamieszania dołączył się jeszcze Irytek, bombardując kogo popadnie magicznym piaskiem (ten kto oberwał zaczynał się świecić). Lynette myślała, że umrze ze śmiechu, kiedy przy stole usiadł Crabbe, a czubek jego głowy świecił niczym żarówka.
W końcu wszyscy byli na swoich miejscach, i można było rozpocząć ceremonię przydziału. Odbywało się to tak jak zwykle. Uczeń, lub uczennica zakładali magiczną tiarę na głowę i czekali na przydział.
Profesor MacGonagall wyczytywała nazwiska, a kiedy powiedziała:
- Farrell Betty.
Lyn poznała od razu, że to ta sama osoba, która wpadła na nią i Sarę na peronie.
Uważnie przyglądała się małej, która pewnie, bez śladu niedawnej rozpaczy, kroczyła w stronę stołka z tiarą. Kiedy założyła kapelusz na na głowę, Lynette nie wiedząc czemu wstrzymała oddech. W końcu tiara ryknęła:
- Gryffindor! - I dziewczynka z lekkim uśmiechem na twarzy dołączyła do grona Gryfonów.
Uczta, uczta i po uczcie. Jak to zwykle bywało i tym razem Dumbledore wstał, by wygłosić krótką przemowę:
- Moi drodzy. - Zaczął, a wyglądał mizerniej niż kiedykolwiek przedtem. - To kolejny wasz rok w tej szkole. Nie będę was okłamywał, że wszystko będzie po starem, bo wcale tak nie jest. Wiecie doskonale w jakich czasach przyszło nam żyć i zamykanie na to oczu byłoby zbrodnią. Przyjdzie wam wkrótce dokonywać wyborów, ważniejszych od tego na którą drużynę quidditch postawić dwa sykle. - Westchnął, rozejrzał się po sali i powiedział trochę ciszej niż przed chwilą. - Wiecie, że większym ryzykiem jest rodzić się, niż umrzeć... Dlatego wiem, że kiedy przyjdzie wam wybierać, staniecie po właściwej stronie.- Na wychudzonej twarzy dyrektora pojawił się nikły uśmiech. - A teraz życzę wam dobrej nocy, wyśpijcie się, żeby wasze mózgi zdolne były jutro pracować.
- Obawiam się, że mój już dawno przestał. - Powiedział głupawo Dan, kiedy spotkali się przy schodach.
- Taaa... zdecydowanie. - Uśmiechnęła się do niego Sara. - No to do jutra. - I zbiegła schodami w dół, do lochów. - Chodź Lynette!
- Już, już! - Lyn uściskała pośpiesznie Kiarę i życząc chłopakom dobrej nocy pognała za Sarą.
W dormitorium opada bezwiednie na łóżko, czując się niezdolna do wykonania jakiegokolwiek ruchu.
- Dziewczynyyyyyy... - Usłyszała piskliwy głos zaciągający ostatnie litery. - Jak wam się podobaaa, moja nowa fryzuraa?
Na środek pokoju wystąpiła Merry Queen, przyjmując pozę fotomodelki.
- Ten czerwony nieład na głowie nazywasz fryzurą? - Zakpiła Monica inna współlokatorka.
Lynette zasłoniła twarz poduszką, nie czując się na siłach, by wysłuchać sprzeczki o jakieś głupie włosy. Podniosła dłoń i wymierzyła różdżką w szmaragdowe kotary, które zasunęły się cicho kiedy wyszeptała zaklęcie. Nie zdążyła pomyśleć o czymkolwiek, bo dwie sekundy potem spała już jak zabita.

Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group